Zachwyca ją fakt, że ubrania same się na niej rozpadają. I
że w butach kłapie podeszwa. Złości się, że w łazience stoi coś więcej poza
szarym mydłem i tłustym kremem. Od lat nie kupiła nic nowego, wszystko z ciucholandów. Nowa rzecz to prawie jak grzech śmiertelny. Również od lat nie widziała fryzjera i kosmetyczki.
Przecież to strata kasy. Oddała ukochane książki, zostawiła ledwie kilka sztuk.
Przecież minimalistka nie może mieć biblioteczki. Nie jeździ nie egzotyczne
wakacje, nigdzie właściwie nie jeździ. Gotuje dwie potrawy na cały tydzień.
Potem je naprzemiennie, żeby się nie znudzić. Broń Boże nic bardziej
wyszukanego niż kapuśniak i naleśniki z najtańszym serkiem waniliowym. Jeśli już
kupuje cos konkretniejszego, to tylko wtedy gdy za ileśtam opakowań dostanie
coś innego. Ale lepiej, żeby zapasy nagród się nie wyczerpały. Wtedy jest
wściekła tak, że chętnie rzucała by wszystkim. Dobrze, że nie posiada zbyt
wiele. Czuje się oszukana, gdy nie dostanie darmowej szklanki, czy zabawki.
Przecież nie kupi czegoś za własne pieniądze. Nie chodzi do kina, restauracji, ani do
teatru. Nawet w Makdonaldzie nigdy nie była i nie chodzi o to, że niezdrowo.
Jak rzucą jakąś dobrą promocję to może zostanie klientem. Ograniczyła nawet
czas spędzany na komputerze. Powyrzucała ze swojego otoczenia ludzi, którzy
wydali jej się zbędni, zupełnie jak rzeczy. Istnieje chyba tylko po to, żeby
nie posiadać. Nie, nie jest biedna.
Patrzę na to i trochę chce mi się śmiać, a trochę płakać.
Zdecydowanie nie taki rodzaj minimalizmu mi się podoba.
Zresztą to już trochę masochizm, a nie minimalizm. Już nawet nie chodzi o te
wszystkie rzeczy, chociaż w życiu nie oddałabym ukochanej książki. Chodzi o
odebranie sobie możliwości rozwoju. Rozwój to ludzie, filmy, blogi, książki,
rozmowy w restauracji, a nawet u fryzjera. Pozbawiła się tego.
Dobry wełniany płaszcz, piękne buty, drogi krem. Rozsądne
korzystanie z luksusów życia to moim zdaniem świadectwo miłości do siebie. Jak
bardzo trzeba siebie nienawidzić, żeby z własnej woli biegać w dziurawych
butach i w rozpadających się bluzkach? Po co się tak karać? Tak samo z
jedzeniem – jedną z lepszych życiowych przyjemności.
Jedzenie powinno być pyszne i dobrej jakości. Jesteśmy tym co jemy. Bycie
najtańszym serkiem homogenizowanym (karagen i syrop glukozowo-fruktozowy w
prezencie) i parówkami (tutaj to już nawet nie zastanawiam się nad zawartością)
nie jest fajne. To nie minimalizm, to zaniedbanie.
Przeżyjesz całe swoje życie skupiając się jedynie na tym, by
nie mieć za wiele. Za wiele nie doznasz i nie posmakujesz. Za wiele się nie
nauczysz, za wiele się nie rozwiniesz. Mój minimalizm jest rozsądny. Mój
minimalizm chce być jak najwyższej jakości (czasem może być nawet zabójczo
drogi – lubię luksus i piękno).
A najważniejsze: minimalizm w kwestiach materialnych
powinien pociągać za sobą maksymalizm duchowy. Obrazy, smaki, zapachy,
przeżycia, uśmiech, łzy, wiedza, pomysły to najlepsze bogactwo życiowe. Ona nie
jest bogata. Ona tylko egzystuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz