poniedziałek, 30 marca 2015

Dlaczego nie znoszę gierek, fochów i obrażania się?



Dzisiaj skutecznie podniesiono mi ciśnienie. Bardzo skutecznie. Stąd zmiana tematu – muszę się wygadać.

(Jeśli nie chcesz czytać moich wywodów zerknij chociaż na sam koniec posta, gdzie czekają bardzo pozytywne rzeczy.)

Nie znoszę gierek. Ulegałam im przez całe lata, aż w końcu tama pękła i tupnęłam nogą, aż popękały panele na podłodze. No bo ileż można być popychadłem?*

Czym są gierki? 


Gierki to wszystkie te debilne i bardzo subtelne manipulacje. Fochy i obrażanie, żeby coś wymusić. Albo kogoś ukarać. Nieodzywanie się, albo odburkiwanie monosylabami. Podcinanie skrzydeł. „Prawie-komplementy”, które są podszyte obelgami. Wszystko, co subtelnie acz skutecznie ma zmusić cię do robienia tego, czego chce ktoś inny.

Znosiłam to całe lata i w końcu sama zaczęłam przejmować te kretynizmy do własnego zachowanie. I powiem Wam, że to strasznie gówniane, kiedy czujesz się tak marny, że musisz posuwać się do manipulacji. Tracisz szacunek innych i szacunek do samego siebie. Sprawiasz, że drugi człowiek czuje się gorzej i świat jest gorszym miejscem. Według mnie tylko mali i słabi ludzie podcinają skrzydła. Nikt o zdrowym poczuciu własnej wartości na dłuższą metę nie wytrzyma grania w gierki.

Podnosi mi się ciśnienie, kiedy ktoś próbuje coś na mnie wymusić fochem. Kiedy mam się dopasowywać do czyjegoś planu, nawet jeśli danego dnia czuje się źle. A jeśli odmówię, to spotykam się z dziecinną próbą wzbudzenia wyrzutów sumienia, z nieodzywaniem się i z odrzucaniem moich propozycji tylko po to, żeby mnie „ukarać”. Normalnie „na złość mamie odmrożę sobie uszy”.

Nie gram w tą grę, sorry. Odmrażaj sobie uszy ile chcesz, ale beze mnie. Bo w grze nikt nie wygrywa. Poza tym, przecież można normalnie – można się normalnie zachować, normalnie pogadać. Bez manipulatorskich sztuczek, które z boku wyglądają po prostu żałośnie. Wystarczy pogodzić się z tym, że nie zawsze inni ludzie dostosują się do naszych planów. Czasem nawet je popsują i to normalne, tak się dzieje codziennie. Ale plany można zmienić, zmodyfikować. Albo usiąść w kącie i obrazić się na cały ten niedobry świat, bo ktoś miał czelność nam odmówić.


Co wybierasz? Dalej grasz w grę?

* Btw zauważyłam, że nic nie wzbudza większego zdziwienia i irytacji, niż moment w którym popychadło przestaje być popychadłem. Jakby burzył się stary porządek wszechświata w chwili w której ktoś przestaje dawać sobą pomiatać. Jak on śmie odbierać innym tą zabawę, ten przywilej?

Pozytywny koniec posta:

Po pierwsze jeszcze raz gorąco dziękuję Ani z aniamaluje.com za polecenie exkonsumpcji. Jej blog miał duży wkład w sporo pozytywnych zmian w moim życiu, więc tym większe znaczenie ma to dla mnie. Kto nie zna bloga Ani - marsz do czytania! :)

Po drugie - zerknijcie koniecznie na tekst "Mając małe plany nie zrealizujesz wielkich marzeń". To jeden z tych postów, które mam ochotę wydrukować, oprawić w ramkę i powiesić w centralnym punkcie mieszkania. To trzeba przeczytać!.

Po trzecie trafiłam przypadkiem na fejsbukowy profil Bartosza Ostałowskiego. Bardzo motywujący przykład z naszego polskiego podwórka na to, że możemy spełniać swoje marzenia, jeśli tylko nie brak nam determinacji. Limity i myśli, że czegoś nie możemy, siedzą tylko w naszych głowach.

poniedziałek, 23 marca 2015

5 technik dzięki którym zaczniesz kupować mniej!



Ok, dzisiaj wracamy do podstaw. Jest wiosna, jest pięknie, są nowe kolekcje w sklepach. Do tego reklamy zarzucają nas kolejnymi wersjami pigułek, od których na pewno pozbędziemy się oponki i zwałów cellulitu, kremów które zmienią naszą skórę w idealną taflę photoshopa i pełnoziarnistych płatków, które mogłyby nam pomóc żyć zdrowiej, gdyby w połowie nie składały się z syropu glukozowo-fruktozowego.

Tak, mi też samo cieszenie się promieniami słońca i pąkami na drzewach nie wystarcza i kusi mnie ta porcja photoshopa w słoiczku. Chociaż sprawdziłam skład i wiem, że to nie ma prawa zadziałać. A jednak ten malutki wredny głosik we mnie wciąż żyje i powtarza: kup, kup, kup.

Szczególnie, że humor ostatnio nie dopisuje. Pewnie to tylko przesilenie, ale muszę walczyć ze sobą potrójnie, żeby nie utopić doła poprzez całkowite spłukanie swojego konta. Głos rozsądku mówi, że to raczej i tak nic nie da i zamiast tego powinnam się zabrać do porządnej rysunkowej roboty.

W związku z tym, że bardzo prawdopodobne jest, że nie tylko ja czuje się jak kupa i nie tylko mnie kusi sprawienie sobie sukienki uwodzicielskiej jak fiołek na wiosnę (czy jak to tam leciało w tej irytującej reklamie) postanowiłam zebrać wszystkie techniki, które kiedykolwiek pozwoliły mi ograniczać zakupy. Widok wszystkich razem mam nadzieję przywróci równowagę moim neuronom i nie pozwoli im ulegać marketingowym sztuczkom.




Miesiąc bez zakupów

Zacznijmy z grubej rury. To dobry moment, żeby spróbować. Przeżyłam to, więc Ty też przeżyjesz. To w końcu jeden mały miesiąc, kiedy nie kupujesz nic poza najpotrzebniejszymi rzeczami. Uwierz mi, a powtarzałam to wyzwanie już kilka razy – nie będziesz wcałe płakać/żałować/wypominać sobie/tęsknić za tym czego nie kupiłaś. Za to na pewno zobaczysz, jak wiele masz. I zaoszczędzisz sporo kasy, którą możesz wydać choćby na świetny wakacyjny wyjazd, albo wykorzystać jako kapitał swojej przyszłej firmy. Wmawia nam się, że właściwie jedyne, co musimy robić, to kupować, gonić trendy, konsumować, robić zdjęcia tego co kupiliśmy i skonsumowaliśmy i wrzucać je do neta. Cholera, z tym się tak bardzo nie zgadzam. Gospodarka nie upadnie, facet Cie nie rzuci, nie zginiesz marnie, a Twoje konto bankowe odetchnie z ulgą.



Wyzwanie stylizacyjne

Bardzo dobrze łączy się z Miesiącem bez zakupów. Wyjmij z szafy swoje ciuchy. Przede wszystkim te najlepsze, które prawdopodobnie oszczędzasz na wyjątkowe okazje. I wymyśl 30 różnych strojów. Po jednym na każdy dzień miesiąca. Jestem pewna, że zawartość Twojej szafy mogłaby dać radę nawet na dłużej, ale to już mniej ważne. Najważniejsze, żebyś mogła nacieszyć się tym, co masz. Ile rzeczy zaraz po kupieniu ląduje na dnie szafy razem z nieodciętą metką? Ile razy przy sprzątaniu znajdujesz coś, o czym kompletnie zapomniałaś? Wykorzystaj te rzeczy, testuj je. Jeśli trafisz na coś, co okaże się leżeć źle, to po wyzwaniu możesz to oddać. Przynajmniej zrobisz miejsce. Przy okazji pewnie wymyślisz kilka takich ciuchowych zestawień, w których zakochasz się na kolejnych kilka miesięcy.



Opóźniona gratyfikacja

Jesteś w sklepie i nagle słyszysz ten głos. Kolejna para butów, kolejna sukienka, kolejny błyszczyk proszą, abyś je kupiła. W końcu jesteście sobie przeznaczeni i jeśli się oprzesz, to życie nie będzie już takie samo. To pozorne „zakochanie” dopada i zakupoholiczki i zatwardziałe minimalistki. Ale zakochanie od miłości różni się tym, że czas skutecznie je uśmierca. Więc daj sobie trochę czasu. Najlepiej przynajmniej dobę. Przez pierwsze kilka godzin będziesz non stop myśleć o wymarzonej rzeczy, a potem dopadnie Cię życie. W 95% przypadków nie będzie Ci się chciało wracać.*


*Nie stosuj tej zasady jeśli czujesz, że dosłownie poraził Cie piorun miłości, a dana rzecz to pojedynczy egzemplarz na który już ostrzy sobie zęby ktoś inny. Ale jeśli to bluzka z sieciówki, to nawet nie próbuj szukać wymówki. Będzie ich jeszcze sterta na wyprzedażach. A nawet jeśli nie, to trudno – najwyraźniej nie byliście sobie przeznaczeni.



Lista życzeń



Ok, przyznaję, że tworzone co tydzień wish-listy, to coś co mnie odrzuca. Kiedyś też przechodziłam od jednej do drugiej, niczym alkoholik, który ledwie skończył jedną flaszkę, a już sięga po kolejną. Na długo odpuściłam, ale kilka miesięcy temu stworzyłam sobie nową listę. Póki co kupiłam z niej dwa egzemplarze. Ta lista bardzo mocno opiera się na opóźnionej gratyfikacji: każda rzecz musi wytrzymać na niej przynajmniej kilka miesięcy. Jeśli po takim czasie dalej jej chcę, to chyba faktycznie musi mi być potrzebna. Tak dorobiłam się bawełnianej bluzki z jaskraworóżowymi rękawami. I chodzę w niej kiedy tylko mogę. Z rzeczami z listy się nie spieszę. Nie szukam ich po sklepach, nie przeglądam neta. Spokojnie czekam, aż trafię na wymarzony egzemplarz. Przez ten czas połowa i tak odchodzi w niepamięć, jako chwilowe zaciemnienie umysłu.



Wyższy cel

Łatwiej stawić czoła pokusom, kiedy na horyzoncie majaczy coś fantastycznego. Podróż do Rzymu, wymarzona suknia ślubna, własna firma. Łatwiej sobie odmówić setnej spódniczki, kiedy wiesz, że czkasz na coś lepszego niż ten kawałek szmatki. Kiedy masz na oku cel tak fantastyczny, że żaden ciuch, żaden krem, żadne kolczyki nawet do małego paluszka mu nie sięgają. Więc znajdź taki cel. Obojętne, czy marzysz raczej o zwiedzaniu Afryki, czy o płaszczy od Burberry. Byle to było coś, przy czym zakupki w galerii zblakną jak suszony na słońcu podkoszulek.



Czekam na Wasze sposoby w komentarzach.

EDIT: Nie pytajcie mnie czemu czcionka w tym poście tak wariuje. W panelu wszystko ok, na blogu każdy akapit jakby się wyrwał z innej parafii. Kombinuję na wszystkie strony i nic.

czwartek, 19 marca 2015

Dobre ranko #4 t-thirt yarn & boska kanapka



Dawno nie było nic z cyklu Dobre Ranko, ale to nie dlatego, że zapomniałam. Zwyczajnie - czekałam na luźniejszy poranek, kiedy będę mogła zrobić coś kreatywnego, zamiast wstać, wypić kawę i ruszać na podbój świata :)


Zacznijmy może od tego, że już dobrych kilka miesięcy zastanawiałam się, co począć z mocno zużytym bawełnianym podkoszulkiem. Takim niby bez dziur, ale zmechaconym, przechodzonym i rozciągniętym.


Powiecie: wyrzucić. Ok, ale nie lubię wyrzucać czegoś, co teoretycznie nie jest jeszcze całkiem zużyte.


Powiecie: oddać biednym. I tutaj z całym szacunkiem, ale nie zgodzę się! Oddawanie biednym ubrań o takim stopniu zużycia, to przejaw kompletnego braku szacunku do drugiego człowieka. Rozumiem, że ktoś nie ma kasy, ale to nie znaczy, że ma donaszać po mnie szmaty.

Powiecie: pociąć i zużyć do czyszczenia kurzu. Niby ok. Ale jednak nudziarstwo.

I wtedy natrafiłam na t-shirt yarn. I to jest doskonały pomysł na pozbycie się starych podkoszulków i kreatywne przerobienie ich na coś innego.






Jak to zrobić?

Banalnie. Odcinasz na dole ten kawałek, który jest obrębiony, a potem zaczynasz spiralnie ciąć pasek. Najlepiej, żeby miał około 1 cm szerokości, żeby nic się nie zerwało. Nie musi być idealnie równo. Potem naciągać materiał, tak żeby delikatnie się zrolował. Jeśli w miejscu szwów pęknie to wiążesz supełek. Tyle.
Samo wycinanie jest trochę upierdliwe, ale relaksujące. Jeśli akurat masz pod opieką dziecko na tyle duże, żeby mogło swobodnie posługiwać się nożyczkami i szukasz dla niego zajęcia, to robienie t-shirt yarn to jest to. Ewentualnie potem możesz wręczyć dzieciakowi szydełko lub druty i niech się wprawia.



Miałam pod ręką tylko bardzo cieniutkie szydełko, ale o dziwo dało radę. Słupki trochę krzywe, ale po 10 latach przerwy ciesze się, że pamiętałam jak się robi łańcuszek :)


Co można zrobić z takiej "włóczki"?

Masz do wyboru druty lub szydełko. Fajnie będą wyglądać chodniczki, koszyki, poszewki, kominy. Ale w sumie to pełna dowolność. Można też po prostu ćwiczyć obsługę tych niebywale przydatnych narzędzi w trakcie oglądanie odmóżdżającego serialu. Ten gruby niedbały splot jest naprawdę fantastyczny.



Druga rzecz to buła. Pyszna buła!

Pisałam już o tym, że uważam dobrą kanapkę za doskonały posiłek. I o tym, że każda osoba pozbawiona talentu Gordona Ramseya powinna mieć tak z 5 sprawdzonych, prostych i efektownych przepisów. To jest jeden z nich. Doskonała sprawa, kiedy masz dwie lewe ręce, piekarnik i składniki na standardową kanapkę.


Odcinasz wierzch buły. W dolnym kawałku wygniatasz "gniazdko", do którego dajesz żółty ser (oliwki oraz pomidora w moim wypadku). Następnie wbijasz jedno ładniutkie jajo (mam nadzieję, że tylko takie od szczęśliwej kurki!) i wkładasz bułę do piekarnika, najlepiej na blaszce posmarowanej masłem. Ja ustawiłam temperaturę na 150 stopni i co 2 minuty zaglądałam do piekarnika. Górną część buły smaruję masłem i wkładam do piekarnika na ostatnie 2 minuty pieczenia. Potem można dorzucić pieprzu lub keczupu i zieleninę, której mi akurat zabrakło.





*Jeśli nie lubicie glutowatego białka to dla pewności można jeszcze rzucić bułę na patelnię. Jajkiem do patelni. To powinno załatwić sprawę.



Ogłoszenia parafiaaaalne:

Znajomi poprosili mnie o przerobienie moich wesołych mapek świata na plakaty. Zostało mi kila sztuk A3 i A2. W te rysunki włożyłam bardzo dużo serca i ozdobiłam hasłami, które mają motywować do walki o spełnianie swoich marzeń. Może zmotywowałyby i Ciebie?

Jeśli ktoś chciałby sprawić sobie taki plakatowy prezent i przy okazji ozdobić swoje mieszkanie, niech pisze na exkonsumpcja@gmail.com

Fotka z Instagrama, jak tylko upoluję antyramę na format A2 wstawię zdjęcie pokazujące, jak prezentują się plakaty.


Szczerze Wam też powiem, że przydałoby mi się małe mentalne wsparcie w wyzwaniu 100 rysunków w 1 rok. Wyzwanie dokumentuje głównie na Instagramie, żeby blog nie utonął w rysunkach. I jest to dla mnie dosyć ważna sprawa. Więc jeśli:

- lubisz mojego bloga i w jakiś maleńki sposób moje posty Ci pomogły,
- oglądanie rysunków Cie nie wkurza,

to będę bardzo wdzięczna, jeśli dołączysz do niezwykle elitarnej grupy i zaczniesz mnie śledzić na moim insta-profilu :)



DZIĘKI! 

poniedziałek, 16 marca 2015

5 Składników Luksusowego Życia


Trafiłam jakiś czas temu na audycję w radio, gdzie prowadzący pytali ludzi o ich największe luksusy. To było bardzo pozytywne zaskoczenie, bo nikt nie chwalił się wypasioną willą, 15tys. pensji i Porsche 911. Ludzie mówili o kolacjach z ukochaną, o czytaniu książki na ulubionej sofie, o porannej kawie, o uśmiechu bliskich. Wow. Zaczynamy rozumieć, że luksus to nie tylko drogie marki, drogie samochody, ****** hotele i wielkie domy z basenem. Luksus to przyjemności.

W styczniu wydałam na życie około 1100zł (budżet lutowy został zaburzony ze względu na przeprowadzkę). Głównie to rachunki, jedzenie i kilka akcesoriów do rysowania. To malutka kwota. To mniej niż najniższa krajowa. Ale mimo tych malutkich wydatków mam wrażenie, że styczeń (i początek lutego) minął całkiem luksusowo.

Bo gdybym miała wymienić swoje własne luksusowe przyjemności, to na liście na pewno znalazłyby się:

Dobre jedzenie
W styczniu praktycznie nie uświadczyliśmy fast foodów. Większość gotowaliśmy sami w domu. I tutaj wspomnę, że uważam dobre i zdrowe jedzenie za najtańszą, a jednocześnie najlepszą opcję. Dwa małe buraki to jakieś 20gr, kilo pomarańczy to 3zł, papryka – 1,5zł, awokado-2zł. Dodaj ciemny ryż, albo makaron. Aromatyczne przyprawy. 2-3 razy w tygodniu dobre mięsko. Kupujemy bardzo dużo warzyw i owoców, bo są tanie, zdrowe i dietetyczne. I zrezygnowaliśmy z codziennego jedzenia mięsa. Pieczywo też nie codziennie. Wystarczy nam jeszcze na winko od czasu do czasu, porządną czekoladę bez dawki E476 i ciacho z pobliskiej piekarni. Pycha. Do tego ładne talerze i kubki. Lubię wypić dobrą kawkę słodzoną prawdziwym miodem ze znajomej pasieki, czy porządną zieloną herbatkę. W kwestii jedzenia nie uznaję byle czego. Wolę mniej i prościej, ale porządnie.

Dobre materiały
Znasz problem drapiących ubrań? Albo sztucznych materiałów w których czujesz się jak baleron owinięty folią? Każdy wie o czym mówię, każdy czasem drapał się po szyi dzięki swojemu nowiutkiemu sweterkowi, albo wzdychał za bawełnianym podkoszulkiem w letni upał. Jedną z moich lepszych decyzji w kwestii ubrań było pozbycie się i absolutne zaprzestanie kupowania ubrań, które wywołują fizyczną mękę. Bo po co się męczyć? Jest bawełna, wiskoza (tak, wiem, wiskoza to włókno syntetyczne, ale u mnie bardzo dobrze się sprawdza), są milutkie w dotyku mieszanki (np. z kaszmirem, czy jedwabiem) w których możesz zapomnieć, że masz coś na sobie i funkcjonować normalnie.

Dobre towarzystwo
Ludzie potrafią zmienić najbardziej szary dzień tak, że wydaje ci się, że jest środek lata. Pogaduchy przy winie, wspólne wyjście na piwo, plotki przy kawie, spacer z trzymaniem się za ręce. Stare dobre przyjemności, które dają masę wspomnień. Największe pieniądze nie są w stanie tak człowieka uszczęśliwić, jak drugi człowiek. Tylu bogaczy popełniło samobójstwo z samotności. Drugi człowiek to inspiracja, to uśmiech i ciepłe spojrzenie. Przypomnij sobie, kiedy ostatnio przegadałeś z kimś całą noc? Śmiałeś się do łez? Robiłeś coś głupiego? Posiadanie rodziny, przyjaciół, ukochanej osoby – to luksus nie do kupienia za żadne pieniądze.

Pasja
Dla mnie to rysowanie. Coraz częściej pokazuje swoje rysunki, chwale się nimi. Dla Ciebie to może kitesurfing, pisanie, wspinaczka górska, szydełkowanie. Pasja jest tym z czego nie zrezygnujesz, nawet jeśli nikt Ci za to nie płaci. Nawet nie czujesz upływu czasu ani głodu. Tak właśnie mam kiedy rano zabiorę się do rysowania, po skończeniu patrzę na zegarek i jest 16. Nie jadłam śniadania, ale nawet tego nie poczułam. Szukam dla siebie inspiracji, poznaję rysowników, uczę się. Moje rysunki, kredki, ołówki, frajda jaką z tego mam, to jeden z większych luksusów.

Korzystanie z życia
Wielu ludzi ma piękne samochody, drogą biżuterię, wspaniałe ubrania, czy bajeranckie filiżanki do kawy (uwielbiam filiżanki, dlatego o nich piszę) i w ogóle z nich nie korzystają. Drżą, żeby nikt nie zarysował im karoserii. Ale samochód to przede wszystkim przedmiot użytkowy. Po co komu samochód, którym żal jeździć? A używany samochód prędzej czy później nabawi się rys. Tak samo ubrania, naczynia, biżuteria, meble. Korzystam z tego – zakładam najdroższą biżuterię, używam perfum, zapalam świeczki, noszę ulubione szpile, chociaż moją się zedrzeć na naszych prostych inaczej chodnikach.

*Luksus bonusowy: Pachnąca kąpiel z pianą
Ze względu na skrzywienie proekologiczne, to raczej rzadka przyjemność, którą zostawiam na najgorsze dni. Przyjemnie ciepła, z dodatkiem ulubionej soli o zapachu fanty i olejków z witaminą E. W ręku kieliszek wina, w tle relaksująca muzyczka. Nie chce się wychodzić z wanny.

Co dla Was jest największym luksusem?

czwartek, 12 marca 2015

Minimalistyczna pielęgnacja długich włosów (po mojemu)


Uwielbiam koncepcję (jak ja to nazywam) w-sam-raz-malizmu lub wystarczy-mi-malizmu. Dlaczego? Bo pozwala każdemu brać tyle, ile jest mu potrzebne. Ktoś powie, że ilość kosmetyków na zdjęciu to za dużo, a to przecież sama pielęgnacja do włosów.

Ok. Ja też widziałam osoby u których cała pielęgnacja włosów to szampon i olej. I fajnie. Ale jeszcze kilka dni temu byłam posiadaczką włosów do pępka. Grubych, gęstych i falowanych. Która przy szamponie i oleju zmieniłyby się w gniazdo a la Amy W. Poza tym wierzcie mi, że dwa-trzy lata temu było dwa razy więcej i dwa razy drożej. Tylko włosy wyglądały dwa razy... gorzej :(



No to jdziemy od lewej:

Biały Jeleń z bawełną
Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby kupić ten szampon, bo w końcu zawiera SLS, ale na pewno był to jakiś dobry fryzjerski duch. Jedyne cudeńko, które jest w stanie ukoić moją skórę głowy, zdeklasował nawet szampon dla dzieci z Rossmana. Zużyłam już chyba z 5 butelek i nie zamierzam przestać. Cena 3-5zł i bardzo ładny, delikatny zapach.

Odżywka w spreju Schwarzkopf
Taka trochę fanaberia. Silikonowe psikadełko o pięknym zapachu, który o dziwo zostaje na włosach. Nie wiem, czy wiele zmienia w ich kondycji, ale przydaje się, kiedy akurat przed zaśnięciem orientujesz się, że twoje włosy zmieniły się w jeden wielki kołtun i musisz to coś jakoś rozczesać.

Nektar Kerastase
Kiedyś go zjechałam na blogu, jako drogi bubel. Zwracam honor. Jeśli masz długie włosy, które robią co chcą, a musisz tego dnia wyglądać w miarę po ludzku, to jest sposób. Umyj włosy, nałóż nektar, wysusz – będzie lepiej. A żeby było bardzo dobrze nałóż więcej nektaru i wyprostuj. Twoje włosy będą udawać normalne aż do kolejnego mycia. Coś chyba jest w tej całej termoochronie, bo po kilku takich zabiegach nie zauważyłam większych zniszczeń. O wiele bardziej zaszkodziło moim włosom notoryczne przytrzaskiwanie w zamkach błyskawicznych. Cena zabójcza. Zapach piękny, ale nietrwały. Wydajność również zabójcza. Przy moim podejściu do prostowania i suszenia zużyję go pewnie... nigdy.

Maska Bingo SPA
Za oszałamiającą kwotę 12 zł dostajesz bardzo przyzwoitą maskę. I to pół litra. Kto nie lubi dostawać pół litra za 12zł? :) Trochę lejąca, ślicznie pachnie (i zapach zostaje na włosach), nigdy się nie kończy i robi różnicę w wyglądzie włosów.

Olej kokosowy
Aktualnie robię małą przerwę od olejowania. Ale w lodówce czeka słoiczek nierafinowanego oleju kokosowego, który wykorzystuję do gotowania i kuracji ssania oleju. Jak mnie za dwa tygodnie najdzie, to wiem, gdzie go szukać.

Odżywka Nivea
Kolejny niezbędnik długowłosej. Polecana chyba na każdym blogu, więc nie będę się rozpisywać za dużo. Bardzo gęsta i wydajna. Pomaga rozczesać długie i splątane kłaczyska bez nadmiaru łez i przekleństw.

Balsam do ciała Fenjal
Wiem, to dziwne. Taka mała pozostałość mojego włosomaniactwa. Ogólnie moje włosy i skóra głowy (nie lubię słowa skalp, zaraz widzę plemię Indian przed oczami J) lubią się przetłuszczać, ale czasem się przesuszają. Szukałam jakiejś nawilżającej maski, ale pojawił się problem. W większości produktów oznaczonych jako nawilżające nie znalazłam żadnego składnika, który mógłby faktycznie nawilżać. Wtedy pomyślałam, że przecież mam całkiem porządny balsam do ciała, więc może by tak? Ogólnie daje radę – włosy zostawia sprężyste, skórę szczęśliwą. Raz na miesiąc funduję sobie fanaberię.

Last but not least: Tangle Teezer
Za wszystkich dziwnych i z początku drogich gażdżetów promowanych usilnie na blogach ten jest wart wszystkich pochwał. Kup, jeśli widok szczotki lub grzebienia wywołuje u Ciebie spazmy. Nie pożałujesz. Po jakimś roku stosowania pomyślałam sobie, że w sumie szczotka jak szczotka. A potem zapomniałam jej zabrać na wyjazd i zmuszona byłam używać tradycyjnego narzędzia tortur. 

Pisanie o kosmetykach do włosów nie ma za bardzo sensu, jeśli nie wiemy jak wyglądają włosy piszącej. Bo może nam pokazać serię profesjonalnych kosmetyków, a sama ma 3 spalone rozjaśniaczem włoski na krzyż. Więc pokaże Wam moje włosy, takie jakie były kilka dni temu i jakie są dzisiaj.


Generalnie uwielbiam długie włosy. Długaśne. Ale na kimś. A najczęściej na zdjęciach. Wystylizowane do najmniejszego pasemka. Niniejszym oznajmiam, że nie potrafię z nimi dłużej żyć. Przez 80% czasu wyglądają niechlujnie, plączą się, a przejechanie po nich palcami może skończyć się utknięciem w śmiertelnej pułapce. Do tego wolną schną, prostowanie trwa wieki i wszędzie nimi zaczepiam (oparcie się o ścianę w windzie to błąd kosztujący za każdym razem kilka wyrwanych włosów). Toteż oznajmiłam pani fryzjerce kilka dni temu: ma być gdzieś do ramion.


Od 10 lat nie miałam takich krótkich włosów, chociaż według niektórych dalej są długie. Trochę dziwnie, ale lekko. Podoba mi się i jak na razie nie zaczęłam za nimi płakać. Zresztą wiem, że odrosną o wiele szybciej niż bym chciała. Przypuszczam, że zostanę przy tej długości, a może nawet spróbuję jeszcze je skrócić. Dlatego za parę miesięcy moja włosowa kosmetyczka może ulec jeszcze zmniejszeniu, ale dzisiaj zostawiam Was jeszcze z wersją dla długowłosych.


A tak poza tematem: zakwitło moje drzewo :) Może jestem dziwna, bo bardziej niż wszelkie wyprzedaże i kosmetyczne nowości zelektryzował mnie widok małych drzewek w hipermarkecie. Zawsze marzyłam o własnym drzewie w doniczce. Oby tylko szybko nie osiągnęło planowanych 9 metrów :P

poniedziałek, 9 marca 2015

WYZWANIE: Tydzień bez SŁODYCZY!


Na wstępie się przyznam, że mam to wyzwanie już za sobą. Trochę mi wstyd się przyznać, ale zakładałam, że nie dam rady i już w okolicach środy rzucę się na ukrytą w kuchennej szafce czekoladę. Jakoś się powstrzymałam, chociaż łamało mnie mocno.

Jestem uzależniona od cukru. Tak, wiem że w porównaniu z alkoholem, narkotykami, czy choćby papierosami to brzmi śmiesznie. Ale papierosy rzuciłam już jakiś czas temu po dwóch latach. Cukru nie mogę się pozbyć od dwudziestu lat i to chyba też o czymś świadczy.

Nałogi są według mnie głupie i bardzo nie lubię ich mieć. Pozbawiają człowieka decyzyjności. Nigdy nie jest dobrze, kiedy musisz coś zrobić i tutaj nie widzę za bardzo różnicy pomiędzy wchłonięciem tabliczki czekolady w minutę, zajaraniem, wydaniem pensji na zakupy, czy sięgnięciem po kielicha. Może nie bijesz żony i dzieci z powodu batonika, ale możesz doprowadzić do tego, że twoja rodzinka będzie mieć pod opieką otyłego cukrzyka.

Btw u mnie cukier mocno wpływa na samopoczucie i może mnie przyprawiać o największego doła ever. Niby czekolada wyzwala endorfiny, ale co z tego, skoro 2 godziny później wszystko wydaje się być tak bardzo do dupy? Zauważyłam to w Tłusty Czwartek. Wcześniej miałam kilka dni cukrowego postu, a potem zaserwowałam sobie dwa pączki i wieczorny atak depresji.

Bardzo mocno się zastanawiam, czy moje wieczne zmęczenie i podły nastrój, które brano za lenistwo i beznadziejny pesymistyczny charakter, to nie był w sporej części wynik tego, że już od małego lubiłam zapodać batona dziennie, ewentualnie 5? Na cukrowym detoksie mam lepszy nastrój i więcej chęci do działania. Niby nic, ale jednak.





Na małe rozluźnienie tematu wrzucam ostatni i chyba najbardziej udany rysunek. Więcej znajdziecie na moim Instagramie


Sam tydzień wyzwania to była męczarnia. W sklepie słodycze dosłownie do mnie krzyczały. We wtorek i środę czułam to wewnętrzne telepanie. Mózg miałam zalany myślami o czekoladzie. W piątek trochę ustąpiło. Dzisiaj znowu jest.
Ogólnie czuje się lżej. Zjadłam przez ten tydzień sporo owoców. I tak, wiem, w nich też jest sporo cukru. Ale już wolę cukier naturalny z dodatkiem chociaż odrobiny substancji odżywczych. Przynajmniej coś dobrego z tego mam. No i przeszło mi wreszcie upierdliwe zapalenie dziąsła, które na przemian łagodniało i wracało od jakiegoś czasu.

Mimo wszystko jestem przerażona reakcją własnego ciała. No nałogowiec, zwykły nałogowiec na detoksie! I założę się, że nie jestem jedyna. Ale pewnie za duża kasa siedzi w tej branży, żeby komuś chciało się z tym walczyć. Że otyłość? Cukrzyca? Próchnica? Spadek odporności? Zły nastrój? Szybsze starzenie? A nawet powiązania z nowotworami? To przecież tylko malutki batonik. Odmówisz małemu dziecku batonika? Odmówisz sobie po parszywym dniu?

Zasadniczo nie spodziewajcie się po mnie deklaracji, że oto od dzisiaj koniec z tym białym mordercą. Jeśli dzisiaj nie zjem całej widocznej na pierwszym zdjęciu czekolady, to będzie na serio ogromny sukces. Ale uważam, że jednak powinniśmy zacząć ogarniać temat i trochę bardziej kontrolować nawyki spożywcze, bo to już nie jest zabawne.






Na milsze zakończenie dodam, że przyznałam sobie małą nagrodę. Za wytrzymanie tygodnia bez słodyczy, chociaż nie przyszło to łatwo. Za dwa miesiące bez kupowania ciuchów i kosmetyków – tutaj już było prościej. Oraz za ponad 50 000 odsłon bloga. Niektórzy robią tyle w miesiąc, ale a.) zakładając bloga obiecałam sobie doceniać każdego jednego czytelnika tak samo jakby był 1000 i b.) statystyki mocno skoczyły w ostatnich kilku miesiącach i to też bardzo mnie uszczęśliwia.


Nagrodą było małe wiosenne uzupełnienie szafy i wizyta u fryzjera. Bo z niekupowaniem też nie chcę popaść w przesadę i nałóg. Poza tym pojawiło się zapotrzebowanie na bluzki, a moje długie do pępka kłaki zaczęły mnie denerwować. Teraz mam spokój na kolejne dwa miesiące,a może i dłużej.

Czy są tutaj jacyś cukroholicy?

środa, 4 marca 2015

Czy kupowanie klasycznych ubrań zrobi z ciebie niemodną nudziarę?


Zawsze jak coś staje się popularne, to prędzej czy później pojawia się ktoś, komu to się nie podoba. Jeśli myślicie, że capsule wardrobe, czy też pomysł inwestowania w klasyki będą wyjątkami, to mylicie się. Coraz częściej trafiam w necie na przekaz typu „Prędzej sczeznę, niż kupię cokolwiek uznawanego za klasyk”. Artykuł oczywiście okraszony starymi fotkami ludzi ubranych w białe koszule o okropnym kroju i tandetne naszyjniki ze sztucznych pereł. Albo szpilki z kwadratowym, wydłużonym noskiem i do tego stwierdzenie, że „gdybym zainwestowała w te buty, to plułabym sobie w brodę”. I w ogóle klasyki to nuda i wygląd a la pracownica prowincjonalnego banku. Bla, bla, bla.

Zasadniczo nie za bardzo mam ochotę kogokolwiek do czegokolwiek namawiać. Na blogu piszę o tym, co u mnie się sprawdza i co mi samej przyniosło korzyść. A czy Ty chcesz robić podobne, czy może idziesz zupełnie inną drogą – to twoja szafa, twój wygląd, twoje pieniądze i możesz z nimi robić co chcesz. Ale nie lubię jak ktoś gada farmazony i patrzy na coś tendencyjnie. Dlatego napiszę jasno i wyraźnie dlaczego noszenie klasyków nie zrobi z ciebie niemodnej nudziary (chyba, że tego chcesz).

1.  Moda dotyczy także klasyków, ale rzeczy przecież się zużywają

Nie chodzi o sezonowe trendy, ale jest taka ogólna moda, która obejmuje kroje i formy. Ta moda nie zmienia się co sezon, ale na przełomie kilku lat widać różnicę choćby w krojach zwykłych białych koszul, ich taliowaniu, kołnierzykach.
Weźmy za przykład te nieszczęsne czarne szpile z czubem, czyli obecnie straszny obciach. W Polsce były modne chyba jakoś po roku 2000 i ta moda utrzymała się kilka lat. Paradoksalnie zakup takich butów to problem tylko dla laski, która kompulsywnie kupuje buty i co chwilę ma nową parę. Zainwestowała w te czarne, skórzane i porządnie wykonane szpile sporą kasę, ale kilka dni później na wyprzedaży zobaczyła inną boską parę butów, a tydzień później znowu. Mając całe hektary butów założyła swoje czarne drogie szpilki ze dwa razy, zanim z modowego hitu zamieniły się w źródło wstydu.
Inna kobitka już lata temu chciała stworzyć swoją optymalną szafę i zainwestowała w te same buty. Nie miała kilkudziesięciu innych par do wyboru, więc nosiła te szpilki często. I tutaj wkracza magia: rzeczy się niszczą. Nawet te porządne. Ile wytrzymają często noszone szpilki zanim się rozlecą? Daję z pięć lat (chociaż moi rekordziści mają chyba z 7, dalej mogę w nich chodzić i nikt nie da im więcej niż 2 lata). Więc kiedy moda zaczęła przemijać nasza bohaterka mogła wyrzucić swoje znoszone buty i kupić nową, modniejszą parę na następne kilka lat. Dla mnie to dosyć proste i logiczne, a mam wrażenie jakby niektórzy postrzegali buty jak coś, co zostaje z nami do śmierci.

2. Nie każdy ma dobry gust

Znalezienie niby klasycznej białej koszuli oblepionej wstrętnymi brylancikami albo potraktowanej jakimś paskudnym nadrukiem to nie jest problem. Tak samo znajdziesz obciachowe małe czarne, tandetne trencze, czy pseudo-skórzane kurtki (nie czepiam się materiału, bo sama mam taką udającą skórzaną, ale są na serio różne warianty i od patrzenia na niektóre bolą mnie oczy). Wszystko to rzeczy, które znajdziesz na tendencyjnej liście klasyków, chociaż moim zdaniem każdy powinien ją modyfikować pod siebie. W każdym razie wszystkie te rzeczy będą też paskudne. Pewnie znajdą się osoby, które to kupią, zestawią razem i będą się chwalić, jak to „klasycznie” się noszą. A ktoś inny znajdzie ich fotkę, wstawi na bloga i będzie udowadniał jaki to obciach inwestować w klasyki.

3. Istnieje coś takiego jak własny styl i dodatki

To tak a propos tej nudziarskości. Białą koszulę można nosić na tyle sposobów, a cześć z nich będzie daleka od nudy. Jest biżuteria, szale, apaszki, naszyjniki. Poza tym sporo osób nadaje swoim strojom ten charakterystyczny tylko dla nich rys. Już nie mówiąc o tym, że są osoby, które chcą/muszą wyglądać nudno. W tym dosyć często ja.
Nie do końca rozumiem całą tą ideę wyrażania swojej osobowości strojem. Może jakaś część artystów faktycznie czuje taką potrzebę i wygląd zewnętrzny jest uzupełnieniem ich osobowości, ale według mnie reszta po prostu nie dba o żadne pasje, nie rozwija się. Więc tylko strój może ich wyróżnić, co i tak jest słabe, bo w końcu trzeba otworzyć usta i coś powiedzieć. A wtedy oryginalna kiecka w niczym nie pomoże.

4. Moda też czasami jest nudziarska

Nauczyłam się, że jeśli coś zapowiada się na hit sezonu i powoli wszyscy zaczynają to nosić, to lepiej odpuścić. Już wystarczy, że połowa z nas posiada te same rzeczy z IKEI (tak też mam to lusterko na trzech nóżkach i ażurowy lampion w którym wszystkie blogerki trzymają pędzle do makijażu – ja w nim trzymam pędzle do malowania), czy musimy jeszcze nosić to samo? To jest dopiero nudziarskie, gdy wszędzie widzisz tą samą spódniczkę, co gorsza również na sobie. Jakby nas klonowali.
Paradoksalnie teraz wyróżniłaby się osoba w butach z czubem, o których pisałam na początku. Potem pewnie dołączyłyby kolejne, aż moda by wróciła. Wtedy pani narzekająca na to, że utopiła kasę w niemodnych butach mogłaby odetchnąć z ulgą.

Na koniec tego postu nie polecam Ci żadnej drogi. Czujesz, że CW jest dla ciebie, to po prostu spróbuj. Może akurat pozytywnie się zaskoczysz, a może przekonasz, że jednak to nie to. Nie chcesz próbować, to nie próbuj. Ale w każdym przypadku po prostu myśl i nie zamykaj się w małych ciasnych ramkach świata, gdzie wszystko się krytykuje.

poniedziałek, 2 marca 2015

Nie bój się być brzydką!


Wiesz, jak to jest być kobietą idealnie piękną? Zakładać na siebie za duży sweter i wyglądać lepiej niż odpicowane koleżanki? Mieć twarz tak piękną, że makijaż może co najwyżej oszpecić? Czuć na sobie nieustannie te zachwycone męskie spojrzenia?

No cóż, ja szczerze mówiąc nie wiem. I przez długi czas strasznie mnie to martwiło, bo żyłam w iluzji, że tylko chodząca 10/10 może być szczęśliwa i kochana. W moim  nastoletnim postrzeganiu świata nie było miłości dla brzydkich ludzi i ten świat był cholernie smutny.

Ostatnio natknęłam się na pseudo-motywujący cytat:
„Kobieta powinna być zawsze wystrojona, bo nigdy nie wiadomo kiedy spotka księcia, albo wroga”.

I to też jest cholernie smutne. Zawsze wystrojona. Zawsze piękna. Zawsze wyszczerzona. Bez prawa do jednego dnia grypy żołądkowej, kiedy czujesz się jak kupa. Bez prawa do czerwonej jak burak twarzy po treningu i spoconych dresów. I to tylko dlatego, że na horyzoncie może pojawić się przystojny koleś, albo cizia, która obrabia Ci tyłek? Serio?

25 rysunek, co oznacza, że mam już gotową 1/4 z zakładanych 100 rysunków w tym roku. Nieźle. Rysunek inspirowany teledyskiem do "Style" T. Swift.

W czasach nastoletnich i tych zaraz-po-dwudziestce zgłębiłam całą wiedzę zawartą w prasie kobiecej, a potem dokopywałam się do czeluści internetu. Gapiłam się na zdjęcia kobiet zrobionych na idealne, podpatrywałam koleżanki 10/10 i szukałam metody na dołożenie sobie kilku punktów na skali. Nie chcę liczyć ile przepieprzyłam w ten sposób czasu i kasy, pewnie sporo, ale cóż – to se ne vrati. Tylko czułam, że zamiast pięknieć, z tej frustracji i rosnących kompleksów, pikuję w dół niczym orzeł ze złamanym skrzydłem.

W końcu stwierdziłam, że nie ma dla mnie nadziei - nie będę dziesiątką, nie będę ideałem. Może zabrzmieć pesymistycznie, ale w gruncie rzeczy to była jedna z lepszych rzeczy, bo zamieniłam podglądanie doskonałości na podglądanie podobnych do mnie. A niektóre z nich całkiem nieźle sobie radziły w życiu i miały powodzenie wśród facetów.

Spełniłam jedno ze swoich marzeń na 2015 i pojechałam na łyżwy pod Tatry. Mam tylko to jedno zdjęcie, bo zamiast skupić się na podbijaniu Instagrama, wolałam ratować swój tyłek przed upadkiem. Nie umiem za bardzo jeździć, ale mój Facet dzielnie mnie wspierał i nawet poczyniłam jakiś postęp :)

Że jak? Powodzenie? Z nadwagą? Z pryszczami jak kratery wulkanów? Z płaskodupiem i bez odrobiny cyca? Serio złamano mi mój marny i smutny światopogląd. Bo z tych lasek z przedziału 4-6 bił czasem taki niesamowity blask, chociaż przecież nieraz usłyszały, że są za mało ładne, żeby do nich podejść, zagadać i poprosić do tańca. (Często mówili im to przedwcześnie łysiejący kolesie z piwnym brzucholem albo pryszczate suchoklatesy-samokrytyka u niektórych facetów wymyka się wszelkiej logice) Ale przestały się tym załamywać. Zaczęły robić swoje, zajmować się pasjami. Nie bały się pobrudzić, nie bały się pokazać z czerwoną od wysiłku twarzą, nie bały się szczerzyć w uśmiechu krzywych zębów. Wyrzuciły do kosza przykazanie bycie zawsze idealną i gonienia za mitycznym pięknem. Pozbyły się całej tej idiotycznej presji.

Może dlatego, że nie słyszały ciągle, że są piękne i wspaniałe, a często słyszały, że są brzydkie – przestały się bać własnej niedoskonałości. Przestały się bać bycia brzydkimi. I wtedy stały się piękne.

Wpadła mi raz w ręce książka "Beauty Myth" i o ile nie przepadam za nadmiarem feministycznej propagandy, to znalazłam tam jedno mocne stwierdzenie. My kobiety mogłybyśmy o tyle więcej zrobić i osiągnąć, gdybyśmy tylko przestały gonić króliczka o imieniu Piękno. Ale niektórym zależy, żeby ten wyścig trwał w nieskończoność, skoro za obietnicę bez pokrycia zamkniętą w słoiczku gotowe jesteśmy zapłacić małą fortunę. Szkoda, że dla wielu z nas "brzydka" to nadal najgorsza obelga i będziemy sobie wypruwać żyły, żeby tylko jej nie usłyszeć.

Wiem, że zdjęcia w tym poście nijak nie pasują do tematu. Mogłam pewnie wstawić fotkę Terri Calvesbert albo Lizzie Valasquez, ale nie każdy mógłby zrozumieć dlaczego. Jeśli Was to interesuje, to poszukajcie w necie historii obydwu dziewczyn. Dla mnie są sporą inspiracją do tego, żeby przestać rozkminiać taką głupotę jak wygląd, a zamiast tego wyjść do ludzi i działać. Są przykładem ile siły i piękna może czaić się w człowieku.

Czy proponuję Ci spalenie stanika i zapuszczenie warkoczy pod pachami? Broń Boże! Po prostu od czasu do czasu wrzuć na luz. Rób swoje, walcz o własne szczęście, dużo się uśmiechaj, szczególnie jeśli masz krzywe zęby. A jak ktoś Ci powie, że jesteś brzydka, to uśmiechnij się tym swoim najsłodszym uśmiechem i poproś, aby wsadził sobie swoją opinię tam, gdzie jej miejsce. 

*P.S. Jeśli jesteś 10 to zazdroszczę, tak pozytywnie :) Ale pamiętaj, że też masz prawo do gorszego dnia i możesz mieć w dupie całe to olśniewanie. Szczególnie jeśli masz grypę żołądkową. Tobie pewnie też jest ciężko żyć z presją zawsze pięknej i idealnej.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...