niedziela, 30 marca 2014

Minimalizm uzależnia?


Lubię blogi o rozsądnych zakupach, oszczędzaniu, minimalizmie i… chyba ogólnie o czymś, co ludzie zazwyczaj określają jako „zdrowy rozsądek” (trudno nie zauważyć, w końcu staram się, żeby mój własny blog był utrzymany w tym temacie). Ale czasem zastanawiam się, czy przesada w drugą stronę też jest dobra?

Patrzę na fotki wstawione przez jedną z blogerek. Zdjęcie podpisane „idealne miejsce do pracy”, a na nim kawałek parapetu, laptop i podłoga. Szczerze, to nie wiem, czy potrafiłabym skupić się dostatecznie i wygodnie pracować w takiej pustce. W innym poście znowu inny bloger chwali się, że ma tylko jedną parę spodki i jedną koszulę. Przychodzi do pracy ubrany cały czas w to samo i dziwi się, że ludzie wytykają go palcami.
Oszczędzanie może stać się nałogiem. Życie w nadmiernym minimalizmie też. A przecież nie o to chodzi, żeby chodzić w jednym podkoszulku, myć się szarym mydłem i spać na karimacie. Człowiekowi należy się od życia trochę przyjemności. Szczególnie jeśli na co dzień ciężko pracuje.



Czym jest dla mnie minimalizm?

Kupowaniem tego, co jest naprawdę potrzebne. A do tego dobrej jakości i ładne. Kupowanie tak, żeby każda rzecz była przydatna, żeby jej używanie sprawiało radość i żeby służyła jak najdłużej.

Byciem zadbanym, zdrowym i szczęśliwym człowiekiem. Minimalizm to nie jest odmawianie sobie wszystkiego dla samego odmawiania. To odrzucenie śmieci, badziewia i przytłaczającego ogromu rzeczy. To nie oznacza zaniedbania i stylu a la menel. Żyjemy przecież wśród ludzi. Okażmy im trochę szacunku dbając o siebie.

Minimalizm to troska o środowisko. Dbanie o to, żeby nie produkować więcej odpadków niż potrzeba. Podejmowanie mądrych decyzji zakupowych, tak żeby nie marnować pieniędzy, jedzenia, zasobów.

Minimalizm to zrozumienie, że najbardziej na świecie liczy się bycie szczęśliwym człowiekiem, który nie jest uzależniony od pieniędzy i od rzeczy. Bo pieniądze i rzeczy mogą bardzo łatwo zostać Ci odebrane przez innych, a za własne szczęście odpowiadasz Ty sam.


I wreszcie minimalizm to czasem łamanie zasad i sprawianie sobie przyjemności. Bo nowy kosmetyk, mebel, czy wyjście do fikuśnej i bardzo drogiej restauracji też są człowiekowi potrzebne. Dlatego na fotkach widzicie moje pierwsze od dłuższego czasu większe zakupy kosmetyczne. Wszystko przemyślane i z każdej rzeczy ogromnie się cieszę :)




piątek, 21 marca 2014

Styl paryski, styl francuski - ideały nie istnieją (?), chyba że chodzi o wnętrza.


Pod każdym, KAŻDYM postem na temat paryskiego stylu pojawi się komentarz o tym, że na ulicach Paryża kobiet ubranych w stylu francuskim nie ma co szukać. Jestem w stanie się z tym zgodzić. Ale czy to coś zmienia? Styl paryski/francuski (skreśl niepotrzebne) jest trochę mitem, trochę utopią. Ciężko o żywe przykłady, w 100% reprezentujące go. W końcu wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Która z nas nigdy nie wyszła na ulicę z tłustymi włosami, albo z obdrapanym lakierem na paznokciach, niech pierwsza rzuci kamień…

Chociaż nie, przepraszam... Istnieje jedna osoba, która według mnie stanowi kwintesencję paryskiego stylu: Emmanuelle Alt, naczelna francuskiego Vogue'a.

Ale dzisiaj post nie do końca związany z ciuchami, kosmetykami i całą resztą. Więc nie do końca pasuje tutaj ten wstęp. Ale niech już zostanie… Dzisiaj będzie o stylu francuskim we wnętrzach. Czy może bardziej poprawnie: dzisiaj będzie o wnętrzach w stylu francuskim.

Lubię całą ideę minimalizmu, ale minimalistycznych mieszkań nie znoszę. Dom przez duże De nie może być taki sterylny, pusty, idealny. Ludzie! W Domu powinno być trochę energii, życia, bałaganu ( tutaj z silnym naciskiem na trochę).










Dlatego lubię wnętrza w stylu paryskim. Wyglądają, jakby właściciel ukradł kilka mebli z Wersalu. Część mu została po studenckiej komunie z lat 60tych, a resztę dokupił w Ikei. Taki przyjemny dla oka eklektyzm. Do tego dużo luster, okien, jasnych barw. A jak ktoś ma fantazję, to może się pokusić o różne fantazyjne formy na ścianach.

W takich wnętrzach chcesz spać, stroić się, czytać książki, malować (siebie lub obrazy), robić przyjęcia, gotować, drzemać, popijać na balkonie szampana. Jednym słowem chcesz żyć na całego. I nie, nie wystarczy wydrukować z neta grafiki z wieżą Eiffla, żeby zaraz się zrobił "styl paryski". A nawet lepiej, jeśli wszelkie "wieżowe" motywy sobie darujemy i popracujemy nad francuską atmosferą :)


A na koniec kilka fot z Wersalu, którego zwiedzanie skrycie mi się marzy nie od dziś.






Fotki: tytułowa to scena z filmu "Maria Antonina" S. Coppoli, mieszkania są z portalu z stylowi.pl, a Wersal z Googli :)

wtorek, 18 marca 2014

Czy Kasia Tusk powinna pracować na kasie w markecie? Czyli o hejterstwie słów kilka...


Obowiązki gonią, czasu na internet coraz mniej, więc tylko od czasu do czasu zajrzę na jakiegoś bloga. I widzę, że wiele się nie zmienia. Wciąż te same hejterskie teksty. 

„Powodzi się! 
Kogo w tym kraju stać na podróże co tydzień? 
Ale tak to jest jak mamusia z tatusiem dadzą kasę, 
albo sponsor sypnie groszem!”

To jest ten sam smutny typ człowieka, który cały czas pisze te same teksty i wysyła Kasię Tusk do pracy na kasie w hipermarkecie. Oczywiście nie dociera do nich, że Premierówna musiałaby być co najmniej głupia, żeby skorzystać z tej propozycji.

Zastanawiam się, czy taki hejter mając bogatą rodzinkę, znane nazwisko i możliwość zarabiania na czymś, co lubi, poszedłby pracować na kasie? Już to widzę… Masz kasę, pasję i fajne życie i wyrzekasz się tego, bo jakimś biednym ludzikom się to nie podoba. Jasne.



Uwielbiam też komentarze o tym, jak to każdy głupi może wystroić się w byle jakie szmaty i cykać sobie foty. No racja, każdy może ubrać byle co i zrobić byle jakie zdjęcie i wstawić na bloga. A teraz mądralo zrób tak, żeby na tego bloga wchodziło chociaż z 300 tys. czytelników. Potem możesz skasować bloga i wrócić do pisania komentarzy, jakie to cykanie sobie fotek jest banalne. Jeszcze na tym zarobisz.

Owszem, są poważniejsze zajęcia. Można być lekarzem, albo misjonarzem w Afryce. Ale nie każdy chce i nie każdy się nadaje do takiego życia. A stworzenie strony, którą ludzie chcą czytać nie jest takie banalne. Nawet jeśli nie musisz nawet pisać bardzo ambitnych tekstów.

Inne spostrzeżenie mam w związku z filmikiem wyśmiewającym pewnego skoczka narciarskiego, któremu nie szło. Szczerze mówiąc z chęcią wepchnęłabym autora na belkę startową, a potem zasadziła porządnego kopa w tyłek. Niech sobie skoczy chociaż raz. Podobnież wysłałabym na boisko wszystkich „kanapowych trenerów” piłki nożnej i wszelkich innych sportów.

„Ale im za to płacą i dlatego powinni być dobrzy!”. Skoro im płacą, to muszą być przynajmniej trochę dobrzy (albo przynajmniej sprytni), a jak nie to zaraz się wykruszą. A Ty w czym jesteś dobry? Robisz cokolwiek z własnym życiem? Ktoś Cię w ogóle zapamięta? Olśnij mnie, bo jakoś nie kojarzę, żeby jakikolwiek hejter zapisał się w historii czymkolwiek dobrym.

Jeśli już pamiętamy jakiegoś hejtera, to tylko za to, że zabił bardzo dużą ilość ludzi. A o reszcie wygłaszającej obraźliwe komentarze i wypisującej złośliwe hasła na murach, jakoś słuch zaginął.

Na tym blogu pojawił się jeden jedyny hejterski komentarz. Wiem, że raczej wynika to z bardzo niewielkiej popularności, niż z tego jaka to jestem fajna. Autor komentarza rozkazał mi zakończenie pisania raz na zawsze z powodu mojej nieuleczalnej beznadziejności.



Przeanalizujmy. Mały smutny człowieczek z internetu. Wygłasza swoją smutną krytykę. I nie, nie mam nic przeciwko krytyce.

  Ale fajnie, jak za krytykowanie zabiera się człowiek, który ma IQ wyższe niż orzech kokosowy. 

Wtedy brzmi to tak: zmień trzcionkę na bardziej czytelną, nie pisz takimi długimi zdaniami, wstawiaj więcej zdjęć, rób krótsze posty. Czyli konkret, jasna informacja o tym, co jest źle. A nie coś w stylu: masz krzywy ryj i głupio piszesz, weź umrzyj.

Hejterzy! Pracujcie dalej w tych swoich znienawidzonych pracach. Zarabiajcie mało. Obwiniajcie premiera i rząd i mówcie, że się NIE DA. Miejcie kompleksy. Nienawidźcie. Ale nie zmuszajcie innych, żeby żyli jak wy. 

Na tym świecie jest masa ludzi, którzy: 
  • są szczęśliwi, 
  • dużo zarabiają, 
  • podróżują, 
  • kochają, 
  • nie mają kompleksów, 
  • pracują z pasją.
Nie każcie im pracować na kasie. Nie mówcie, że nie znają życia.



To wy go nie znacie.

poniedziałek, 17 marca 2014

Jak ogarnąć swoją szafę?

O Capsule Wardrobe już pisałam, ale temat zaczyna mnie coraz mocniej wciągać. Wizja wyglądania dobrze ZAWSZE kusi. Wizja nietracenia czasu na zastanawianie się „w co by się tu dzisiaj ubrać?” TEŻ. Dlatego ruszyła powolna restrukturyzacja mojej szafy. Cel? Eliminacja ciuchów, w których czuje się jak uboga krewna.

Dlatego dzisiaj mam serię wyszperanych w goglach różnych szaf w kapsułce. A nuż wyciągnie się z tego jakaś mała inspiracja. Poza tym podoba mi się taka spójność i wzajemne uzupełnianie się poszczególnych elementów.




Ale jak stworzyć taką fajną modową układankę? No cóż, na myśl przychodzi mi kilka rzeczy, na które warto zwrócić uwagę.



JAKOŚĆ, A NIE ILOŚĆ

Wybieraj tylko rzeczy, które podobają Ci się na 100%. Za którymi szalejesz. Selekcjonuj. Ubrania i trendy. Odrzuć bez wahania wszystko, co jest tylko „ok”, albo „prawie idealne”.

STYL

No właśnie – jeśli chcesz mieć w szafie tylko rzeczy, dla których straciłaś głowę, to musisz wiedzieć, co Ci pasuje. Przeglądaj strony, blogi, czasopisma, podpatruj dobrze ubrane kobiety i mierz, mierz i jeszcze raz mierz różne ciuchy.

WYGODA

We wszystkich swoich ciuchach powinnaś być w stanie biegać, skakać, spacerować, tańczyć… Dobrze, żeby tyczyło się to też butów, a przynajmniej kilku par. Wszystko powinno być funkcjonalne, komfortowe. A jeśli coś obciera, gryzie i drapie albo obciska, to czas się z tym rozstać.

AUTENTYCZNOŚĆ

Nie daj się zaszufladkować. Nie zawsze musisz się nosić zgodnie z biurowym dress codem. Nie na każdą okazję pasuje długo hipisowska sukienka. Albo dresowa bluza. Ale są okazje, kiedy są jak najbardziej ok. Najważniejsze, żeby wszystko pasowało do Ciebie i do okazji.

INWESTYCJA

Stworzenie dobrej capsule wardrobe to inwestycja. Głównie czasu, który trzeba poświęcić na szukanie inspiracji i przeglądanie asortymentu sklepów. Ale też pieniędzy, bo dobre jakościowo ciuchy najczęściej nie należą do najtańszych. Chyba, że masz świetny ciucholand w okolicy.

ROZWÓJ

Nawet jeśli stworzysz już idealną szafę w kapsułce, to przecież nie będzie ona służyć wiecznie. Rozwijaj się, oglądaj, testuj, próbuj nowych rzeczy. Zmieniają się trendy, ale zmieniają się przede wszystkim Twoje potrzeby. I to przede wszystkim do nich musisz dostosować swoją szafę.






wtorek, 11 marca 2014

Drogie kosmetyki, które okazały się być porażką!


Nie chodzi o to, aby kogoś zniechęcać do wydania kasy (niemałej) na te kosmetyki. Chociaż fakt faktem, jak coś jest drogie, to fajnie żeby nie było bublem. Ale często się okazuje. Może kosmetyk, który tutaj opiszę u Ciebie będzie sprawował się bosko, a może nie. Bo przecież o to chodzi, żeby sprawdzać, testować i wymuszać próbki na marudzących paniach konsultantkach w perfumeriach. No to przejdźmy do rzeczy…

Podkład Double Wear Estee Lauder
Na szczęście testowałam tylko próbki. Gdybym kupiła to coś, to chyba skończyłoby się płaczem. Ja wiem, że 95% kobiet uwielbia ten podkład. Ale sama należę do tych 5%, które po wysmarowaniu się nim wyglądają jak zleżały w wodzie topielec. Albo jakbym wypalała 3 paczki papierosów na dzień. Moje skóra pod nim dosłownie wyje o odrobinę powietrza. To wszystko za około 130zł.

Suchy olejek Nuxe Huile Prodigieuse
Chorowałam na niego prawie dwa lata. Byłam gotowa wydać te 100zł. No, 75 za małą flaszeczkę. Aż ostatnio znajoma apteka postanowiła wystawić tester. Rozanielona podbiegłam do półki i wylałam kilka kropel na dłoń. Pierwsza myśl: zaraz, zaraz, przecież to śmierdzi! Nieziemsko śmierdzi. Dodatkowo nie stwierdziłam występowania jakichkolwiek skutków upiększających. Wykresliłam go z listy „do kupienia”.

Błyszczyk Chanel
Nie pamiętam już dokładnej nazwy. Pamiętam za to doskonale, że kosztował 150zł. Zapomniałam tylko o jednym. Przecież ja nie znoszę używać błyszczyków. Chyba myślałam, że Bardzo Drogi Błyszczyk zmieni moje podejście, ale nic z tego. To nadal jest tylko maź na ustach, która mnie irytuje. Dodatkowo bez koloru, czy zapachu. Jedynie szpanerskie (piękne i bardzo porządne) opakowanie, ale na co komu kawałek plastiku za 150zł? Jeśli chodzi o zawartość, to na chwilę obecną produkty za 20-30zł w niczym mu nie ustępują, a nawet bywają lepsze.


Hydrator i Reconstructor od Joico
Legenda wśród kosmetyków do włosów. Poniekąd zasłużona, bo po pierwszym użyciu oczy o mało nie wyleciały mi z orbit. To coś (a raczej te dwa cosie) „posklejały” mi rozdwojone końcówki. Oczywiście nie na stałe, raczej na 3 dni. Ale i tak śmiesznie przed myciem głowy mieć rozdwojone końce, a po myciu już nie. Nigdy nie wierzyłam, że cos takiego da się zrobić. Ale im dalej w las, tym więcej drzew. Aż w końcu zdajesz sobie sprawę, że włosów jak z reklamy dzięki nim raczej nie osiągniesz. Kupiłam za 150zł zestaw. Jeśli chcesz wypróbować magiczne właściwości tego duetu, to polecam pouśmiechać się do fryzjera i wymęczyć go o próbkę.

Kerastase Nektar Termiczny
Tutaj też miałam nadzieję na zamienienie moich włosów w boską taflę. Niestety. To cudo za 110zł nie robi nic poza tym, że zniewalająco pachnie. Naprawdę zniewalająco, ale zapach znika po minucie. Efekt ochronny i upiększający jak po mleczku z Loreal za 17zł. Zresztą to ta sama firma. Na plus wydajność i ten zapaaaaach. Ale i tak dla Nektaru Termicznego mam jedno zdanie: „Nie jesteś tego wart!”.

Meteoryty Guerlain

Kolejna legenda. Piekielnie droga i luksusowa. W zależności od wersji kosztuje od 200 do 300zł. Opakowanie jest piękne. Jednak po wypróbowaniu byłam dosyć rozczarowana. Gdzie ten fotoszop, kurcze? No gdzie? Moja mieszana cera wypięła się na jego obietnice. Nawet postanowiła wyglądać jeszcze gorzej. Jak na złość. Piękny zapach, piękne opakowanie, cena też piękna. Niestety legenda nie sprostała oczekiwaniom rzeczywistości. Wolę zwykły puder prasowany.
Źródła grafik: tu i tu

czwartek, 6 marca 2014

Keep calm and RYSUJ!



 


Rysunki przestały się pojawiać i może niektórzy pomyśleli, że poległam i odpuściłam temat narysowania 50 rysunkow. Nie odpuściłam. Po chwilowym ataku lenistwa nadrobiłam wszelkie zaległości. I dzisiaj mam 4 nowe prace. Jedne lepsze, drugie gorsze, ale są. 

Zasadniczo możecie pomyśleć, że to durny pomysł wstawiać na bloga rysunki, które w tym momencie nie powalają. Jasne, internet jest pełen rysowników lepszych ode mnie. A ja jestem pełna podziwu dla nich.
Ale to nie zmienia faktu, że kiedyś chciałabym być równie dobra, a nawet lepsza.
Kiedyś przeczytałam artykuł o tym, że talent nie istnieje. Nie ma talentu. Są co najwyżej predyspozycje. Ale zostało udowodnione naukowo, że 10 000 godzin ciężkiej pracy i treningu zrobi z Ciebie mistrza w większości dziedzin.

Czyż to nie jest zajebista perspektywa? Możeć być na serio dobry w tym, co chcesz robić. Chociaż 10 000 godzin to sporo. To 3,5 roku tyrania po 8 godzin dzień w dzień. Ale postanowiłam wziąść udział w tym eksperymencie i odrobiłam już swoje kilka godzin. Może rysunek nr 50 będzie dobry. Może nr 100 będzie super. A nr 1000 przejdzie moje najśmielsze oczekiwania?

Więc proponuję: zamaist się lenić i tracić czas, zacznij odrabiać swoje 10 000 godzin i zobacz jaki rezultat to przyniesie.









poniedziałek, 3 marca 2014

Rok temu zwolniłam się z pracy...


Nie miałam ostatnio siły pisać. Ciężko wszystko pogodzić: pracę z pasją, z miłością, z życiem towarzyskim, z rozwojem i nauką. Poza tym musiałam trochę odpocząć. W całkiem minimalistycznym stylu. W domku pod lasem. Z kominkiem. Z pysznym domowym jedzeniem. Z wielką wanną ustawioną na wprost okna przez które widać drzewa. Wspaniałość.

Dokłądnie rok temu zwolniłam się z pracy. Na przekór praktycznie wszystkim, no bo jak można porzucać pracę w tych trudnych czasach? Kto normalny porzuca umowę o pracę, pensję która bądź co bądź nie była najniższą krajową? Kto rezygnuje z karty multisportowej i poczucia bezpieczeństwa?

Ja.

Nienawidziłam tej pracy całym sercem. Bolała mnie jej głupota, bezsensowność. Bolała mnie niewdzięczność i chamstwo ludzi, którym starałam się pomóc. Nie znosiłam bycia zachęcaną do oszukiwania. Ani systemu nagradzania tych, co najwięcej i najsprawniej oszukiwali. Po półtora roku pracy wyglądałam na 5 lat starszą, smutną i zmęczoną.

Wypowiedzenie było ratunkiem od tego wszystkiego. W końcu ile można pięć razy w tygodniu dostawać bólu brzucha i ataku płaczu przed wyjściem do pracy, prawda? Pierwsze trzy miesiące głównie spałam. Musiałam odchorować cały ten paskudny czas. Rodzina się wkurzyła. Miałam kilka telefonów dziennie zawsze z tymi samymi pytaniami: masz już pracę? wysłałaś jakieś cv? co teraz zrobisz? A ja musiałam odpocząć i zastanowić się, co dalej?
W żartach rzuciłam, że chce zarabiać dwa razy więcej niż w poprzedniej pracy. W żartach znalazłam dwie firmy w których mogłabym pracować. Wysyłałam CV do głupich miejsc i chodziłam na rozmowy. Czasami tylko dla żartu, albo z ciekawości. Odmówiłam 6 firmom. Wróciłam do malowania. Uczyłam się rosyjskiego. Spałam do 11.


Dostałam pracę. W jednej z tych wymarzonych firm. Dostałam wypłatę praktycznie dwa razy większą od tej, którą dostawałam wcześniej. Marzenia się spełniają? Rok temu byłam zdołowaną dziewczyną, która miałą dosyć wszystkiego. Dzisiaj staram się przeć do przodu. Chociaż nie jest idealnie, a czasem nawet bardzo ciężko. Ale patrząc na postęp jaki zrobiłam przez ten rok, nie wierzę. Nie wierzę jak jedna odważna decyzja może odmienić życie.

Po co to piszę? Dla wszystkich tych, którzy tkwią w beznadziejnej, kiepsko płatnej pracy, ale boją się coś zmienić. Bo co, jak nie znajdą nic nowego? Bo co rodzina powie? A ja Ci mówię: jeśli całym sercem nienawidzisz swojej pracy, to rzuć ją w cholerę! Wybij się z grona tych, co tylko biadolą, że robota straszna, że kasa mała i w ogóle "jak żyć panie premierze?". Weź tyłek w troki i zacznij coś robić ze swoim życiem. Warto. Po roku, tak samo jak ja teraz, pogratulujesz sam sobie odwagi i tego, co udało Ci się przez ten czas osiągnąć.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...