sobota, 31 stycznia 2015

Moja szafa: ile mam ciuchów, ile kosztowały, czy chcę zmniejszyć tę liczbę?



Pytanie o moją szafę pojawiło się w jednym z komentarzy i w kilku mailach. Wcześniej kilka razy zabierałam się za podliczanie ile mam ubrań, ale w połowie mi się odechciewało. Człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy ile ma rzeczy, dopóki nie usiądzie i nie zacznie liczyć, dopóki nie dotknie każdej sztuki.

Ale bez zbędnych ceregieli! Ile w końcu mam tych ciuchów?

Aktualnie w szafie 73 sztuki. Podliczając to, co mam na sobie i co ewentualnie jest w praniu, wyjdzie może koło 80 sztuk. Nie wliczałam rzeczy sportowych i bielizny, za to wszystkie kiecki, płaszcze, bluzki i tak dalej.

Ile były warte?

Robiłam przybliżoną kalkulację podobnie jak kiedyś przy kosmetykach. Poza tym część rzeczy dostałam, a cześć kupiłam w ciucholandzie za grosze. Ogólnie rozpiętość cenowa moich ciuchów waha się od 5zł za top do 350zł za kaszmirowy sweter. Całość pewnie pochłonęła jakieś 6 tysięcy zł. Obecna wartość? Przy naszym przesyceniu rynku ciuchami, przy ciucholandach na każdym kroku, większość ubrań raczej traci wartość. Może udałoby się sprzedać zawartość mojej szafy za 1,5 tysiąca. Może.

Czy mam jakąś konkretną liczbę ciuchów, do której dążę?

33? 50? A może 41? Niestety… nie. W dalszym ciągu podziwiam ludzi, którzy są w stanie zapakować wszystkie swoje ubrania do jednej małej walizki. Którzy są w stanie narzucić sobie reżim konkretnej, malutkiej ilości, ale na chwilę obecną: a. jeszcze nawet nie znam tej liczby, która byłaby dla mnie odpowiednia i b. na chwilę obecną coraz bardziej lubię moją szafę. Coraz lepiej mi służy i zaczyna zapewniać strój na każdą okazję.

Przykład: używając tylko posiadanych już ciuchów dałam radę ubrać się na wesele kumpeli i na imprezę a la lata osiemdziesiąte. Zero zakupów. Tylko kreatywne łączenie rzeczy z własnej szafy.

Przy okazji przeprowadzkowego remanentu, a później przejścia na sezon wiosenny pewnie wyleci tak z 10-15 ostatnich niedobitków, których niby nie noszę, a szkoda wyrzucić. Zaczynam się bawić w zestawianie moich ciuchów i wychodzi, że mogłabym każdego dnia miesiąca wyglądać inaczej. Nazywam to zakupami we własnej szafie :)

Tutaj wersja bardziej zabałaganiona, ale aktualniejsza: pozbyłam się dwóch marynarek i jednej kiecy :) Widać, że zaczynają się pojawiać wolne wieszaki :)

Czy moim zdaniem ograniczenie się do konkretnej liczny ciuchów w ogóle ma sens?

I ma i nie ma. Z jednej strony zrobienie Projektu 333 potrafi człowiekowi pokazać, że na serio nie potrzebujemy aż tyle, ile myślimy, że potrzebujemy. Serio możesz zebrać 33 fajne ciuchy (czy inną zbliżoną ilość) i dasz radę się ubrać. Ograniczony wybór ułatwia podejmowanie decyzji, nieograniczony wybór sprawia, że często stoisz przed niedomykającą się szafą i stwierdzasz, że nie masz się w co ubrać.

Z drugiej strony każdy z nas żyje inaczej, czym innym się zajmuje, co innego lubi nosić. Mogę mieć max 4 pary spodni, ale nikt mnie nie zmusi do ograniczenia się do 4 sukienek, albo 4 topów. To są ciuchy, które mi się sprawdzają. I fakt, że jakieś guru powie, że mam mieć tyle i tyle, nie powoduje, że automatycznie to zrobię. Wszystko trzeba robić z użyciem własnej głowy.

Na pewno sens ma ograniczenie liczny ciuchów, których nie nosimy i których nie lubimy - ograniczenie do zera.

Moja recepta na coraz lepszą szafę (z idealną jest ciężko w prawdziwym życiu)?

Pozbyć się rzeczy, w których czujemy się: brzydko, grubo, smutno, biednie, staro, niekomfortowo, nie do końca dobrze. To odchudzi naszą szafę i uwolni nas od wszystkich tych krzywdzących ubrań. Bo ubraniami MOŻEMY się krzywdzić, a nie od tego przecież one są.


Kupować: mało, najlepsze na co nas stać, w czym wyglądamy pięknie, czujemy się wygodnie, co chcemy nosić bez przerwy, co pasuje do przynajmniej kilku innych rzeczy w naszej szafie, co nas rozświetla, co pasuje do nas.

I tyle. Bez konkretnych i ściśle wytyczonych liczb. Zresztą coraz częściej wychodzę z założenia, że ta "prawie idealna szafa", to nie jest jeden stały punkt. To proces, który trwa, bo zmieniają się mody, nasz gust i potrzeby.

Podsumowanie?

Lubię swoją szafę coraz bardziej :)


środa, 28 stycznia 2015

Dobre Ranko #2





Witam, witam w drugim odcinku mojego cyklu poprawiania poranków :)



Zawsze najbardziej na świecie złościli mnie ludzie-czekacze. Zawsze na coś czekają. Na przerwę, na obiad, na koniec pracy, na weekend, na wakacje, na dorosłość, na lato, na emeryturę. Też należałam do tego gatunku, czekając zwykle na piątkowe popołudnie. A potem dotarło do mnie, że życie jest tutaj i teraz. A ja marnuję 90% na czekanie na coś.











Przestałam czekać na okazję, a w tak zwanym międzyczasie żyć byle jak. Bylejakość jest do kitu. I nawet środek tygodnia jest wspaniałą okazją do celebrowania życia. A skoro celebrujemy, to można się wystroić, wymalować, założyć zegarek, pamiątkowe kolczyki i karkołomne szpile. Wody z cytryna można nalać do kieliszka, zamiast do prozaicznej szklanki. No i można sobie zrobić pyszne i wykwintne śniadanie do łóżka.









To ostatnie to moja zabawa z akwarelami :) Lawendowe pole to jednak nie tak łatwy temat...



W kwestii śniadania dopowiem tylko, że coraz trudniej znaleźć jedzenie, które jest jedzeniem. Dżem z owoców, a nie syropu glukozowo-fruktozowego? Pewnie, ale za 10zeta! Pieczywo świeże, a nie z ciasta głęboko mrożonego? Jak sobie kobito sama upieczesz! Dobry miód? Do sklepu nawet nie ma co iść, dzwoń do znajomych i pytaj o kontakty z zaprzyjaźnioną pasieką! Nasz. Świat. Oszalał.



A tak poza tym luty szykuje się miesiącem rozprawiania z resztką gratów. Mój koszmar się ziścił: na 90% przeprowadzamy się! I to z naszego jak ja to nazywam all-in-one (kawalerka, gdzie pokój jest salonem, kuchnią, sypialnią, pracownią i przedpokojem) na 3 pokoje w zupełnie innej części miasta. Jestem przerażona!



Kolejny post już prawie napisany. Publikacja pewnie w okolicach soboty :) Do tego czasu zapraszam do oglądania moich rysunkowych wypocin i nie tylko na Instagram (klik).



A Wy jak celebrujecie to życie, które się toczy w międzyczasie?

poniedziałek, 26 stycznia 2015

5 ważnych lekcji, które dostałam w korporacji

Na swoim fb znalazłam coś takiego i powysyłałam korpo-znajomym :) Bardzo prawdziwe :) Źródło macie podpisane na obrazku.


Wychodzę z założenia, że we wszystkim co nas spotyka znajdzie się coś dobrego. Zawsze możemy się czegoś nauczyć, bardziej poznać siebie, zdobyć nową umiejętność. Praca w korpo (na dłużej zostałam w dwóch, pierwsza bardziej polska, druga to wielki międzynarodowy moloch) była dla mnie zbiorem absurdów. Ale też coraz częściej łapie się na tym, że kilka rzeczy zapamiętałam jako całkiem fajne rozwiązania. Kilka rzeczy zmieniło moja myślenie odnośnie pracowania, mój charakter, moją filozofię życiową.

A więc co to za 5 pozytywnych lekcji, które dostałam w korpo?

1 Plan rozwoju

Ok, może i to był lekki bullshit, bo każdy wiedział, że plan planem, a rzeczywistość rzeczywistością. Mogłeś sobie wpisać, że w ciągu roku zostaniesz CEO, ale prawda jest taka, że i tak co najmniej dwa lata musisz wytrzymać na swoim marnym stanowisku. Ale każdy (KAŻDY!) musiał uzupełnić specjalny dokument, w którym musiał wskazać na jakie stanowisko chce awansować. A potem musiał razem z kierownikiem sporządzić plan dojścia do celu.
W korpo może i nie mamy aż tak ogromnego wpływu na swój własny rozwój, ale w prawdziwym życiu już tak. Żeby wiedzieć, którą drogę wybrać, musimy najpierw wiedzieć, gdzie chcemy dojść. Dlatego zwyczaj sporządzania co najmniej rocznych planów uznaję za mądry (w przeciwieństwie do całej procedury awansu) i chętnie przejęłam go do swojego życia.



2 Sprawdzanie postępów

Jak już miałeś plan, to czekały Cię comiesięczne spotkania z kierownikiem i pogadanka o tym, co zrobiłeś, aby przybliżyć się do swojego celu. Z jednej strony strasznie mnie to wkurzało, szczególnie w miesiącach, gdzie człowiek był zawalony zwykłą codzienną robotą. Gdzie tu miejsce i czas na wyszukane projekciki, które zaimponują „górze”, kiedy dostajesz ochrzan za to, że za długo sikasz, a klienci przecież czekają? Więc czasami człowiek musiał na siłę coś nazmyślać, żeby uniknąć czepiania.
Ale w prawdziwym życiu sam jesteś swoim kierownikiem. Wiesz na co Cię stać, znasz okoliczności i możliwości, jakie pojawiły się w danym miesiącu. Możesz się sam rozliczyć. I tutaj nawet polecam bycie swoim własnym upierdliwym kierownikiem i pytanie siebie o to, czy można było zrobić więcej i lepiej? W końcu trzeba mierzyć wysoko – sky is the limit.

Kiedyś odbijałam sobie frustrujące dni rysując mini komiksy, opisujące prawdziwe sytuacje. Przy punkcie 5 znajdziecie autentyczny "Fidbek Tim Lidera", jaki kiedyś dostałam :)

3 Nikt nie ceni dobrych pracowników

Napatrzyłam się na nich dużo, kiedyś nawet sama nim byłam. Tak naprawdę dzięki tym ludziom cały ten bajzel jeszcze nie wyleciał w powietrze – to oni odbierają telefony, robią nudne raporty, odpisują na maile. Jeśli robią analizy to tak, żeby było bezbłędnie. Jeśli obsługują klientów, to tak, żeby każdemu na maxa pomóc. A kiedy przychodzi do specjalnych pochwał i wyróżnień… dostają je osoby, które wyrabiają dzienną normę może raz na pół roku. Nikt nie ceni takich zwykłych solidnych pracowników. W cenie są niezwykłe pomysły, nowe projekty, odważne idee. Nie wypruwaj sobie żył wyrabiając codziennie 150% - zostaniesz oceniony jako przeciętny pracownik. Zamiast tego poprzeglądaj Facebooka i JoeMonstera, zrób połowę normy i od czasu do czasu wpadnij na jakiś dobry pomysł. Work smarter not harder – bo z harder i tak nic nie będziesz mieć.

4 Chwal się

Są ludzie, którzy nie lubią się chwalić tym jak dużo pracują. I popełniają błąd. Niech za przykład posłuży kolega z korpo, nazwijmy go Piotrek. A więc Piotrek codziennie oznajmnia swojemu kierownikowi, że bez jego niezwykłych zdolności całą firmę już dawno szlag by trafił. Piotrek codziennie narzeka, że on tak ciężko pracuje, kiedy reszta się leni. Piotrek zachwyca się swoimi własnymi pomysłami i jeśli wymyślił lub zrobił coś dodatkowego, to dba, żeby wszyscy o tym wiedzieli.
Piotrek był (i jest) strasznym chamem i osobą, która nie nadaje się do pracy z klientem. Połowę dnia w pracy spędzał przeglądając neta. Ostatni projekt zrobił pół roku zanim odeszłam. Dzienną normę to nawet nie pamiętam kiedy zrealizował (ale cały czas chodził i wspominał dzień kiedy zrobił 300%). Piotrek dostał awans – kogoś to zdziwiło?
Stąd też płynie morał: chwal się. Jeśli robisz rzeczy genialne, ale nikt o tym nie wie, to nie masz z tego nic. Pochwal się. Może nie tak ekstremalnie jak Piotrek, ale pokaż światu, co robisz. Powiem Wam tak: gdybym nie dostała tej lekcji, to w dalszym ciągu nikt nie widziałby moich rysunków. Trafiałyby do szuflady.


Ach to promowanie indywidualności! ;)

5 Kontakty i informacje to najlepszy kapitał

Pierwszego dnia pracy zostałam wysłana na przyuczenie do bardzo fajnej dziewczyny. Powiedziała mi wtedy (i pamiętam to do dzisiaj): jeśli chcesz odnieść tutaj sukces, to dbaj o kontakty. Sukces w korpo jakoś nie okazał się być moim marzeniem, ale radę pamiętam do dzisiaj. I w realnym świecie ona jest nawet ważniejsza. Kontakty, znajomości, przyjaźnie to potężna broń. Może nam pomóc znaleźć pracę, klientów, czy choćby korepetytora języka chińskiego J Jako introwertyk musze się czasem zmusić, żeby wyjść do ludzi, ale pamiętam, że ludzie są nam potrzebni. Też ze względu na przepływ informacji.
Moim ulubionym talentem jest umiejętność zdobywania informacji. Po trosze wzbudzam zaufanie, po trosze mam gumowe ucho. Zawsze jako jedna z pierwszych wiedziałam, kto jest w ciąży, czy firma planuje zwolnienia i czy szykuje się jakaś niezbyt miła zmiana procedur. Nie chodzi o ploty i puszczanie w świat zmyślonych rzeczy. Chodzi o informacje i zarządzanie nią. Jeśli jako jeden z pierwszych dowiesz się, że twój dział będzie miał całkowicie zmieniony zakres obowiązków, to możesz szybciej zareagować: porozmawiać z kierownikiem, poszukać możliwości przeniesienia się, czy przygotować wypowiedzenie. Jeśli kolega powie Ci, że jego znajoma szuka wspólnika do firmy działającej w branży, którą wielbisz całym sercem, to możesz się z nią skontaktować.


Ołówki, farby, papier, kolory, kreski i pomysły - to teraz moja "praca" i bardzo się z tego cieszę. Tak chciałabym zarabiać! To mnie właśnie cieszy i rozwija.

Jako bonus macie 5 korpo-debilstw, które najbardziej mnie denerwowały (nie czytaj, jeśli marzysz o takiej pracy):
1. Logowanie się do systemu, odbijanie kart, wbijanie statusów - czyli Wielki Brat patrzy, wie kiedy poszedłeś się wysikać i wie, ile statystycznie potrzebujesz czasu, żeby to zrobić. Nie liczy się, czy wykorzystujesz ten czas produktywnie, nie liczy się, że masz gorszy dzień i potrzebujesz odejść od monitorka. Moim absolutnym hitem był ochrzan i obniżka premii za NADPRODUKTYWNOŚĆ. Pracowałam, kiedy powinnam była pozorować bardzo ważne meetingi.
2. Awansowanie idiotów - możecie sobie pomyśleć, że zazdrość przeze mnie przemawia, ale to nie o to chodzi. Nigdy nie ubiegałam się o żaden awans, bo dla pracowników najniższego szczebla zazwyczaj dostępne są tylko gówniane stanowiska. Natomiast chodzi o to, że byłam już przepotężnie zmęczona koniecznością współpracy z byłymi dziewczynami/chłopakami szefa, którzy gówno wiedzą i o zarządzaniu zespołem i o swoim biznesie. Z idiotami zwyczajnie ciężko się pracuje.
3. Szukanie problemów na siłę - w korporacjach nazywa się to tworzeniem projektów. Musisz mieć dużo projektów, wtedy jesteś fajny. Dajemy Ci nagrody, podwyżki i awanse. Wszystko działa ok i nie ma czego poprawiać? Wymyśl coś, znajdź jakiś problem, jak trzeba to go stwórz. Będzie uzasadnienie, dlaczego tyle nas tu siedzi.
4. Straszenie - Bo nasza kochana matka korporacja może zamknąć nasze biuro i wynieść się do Azji, na Ukrainę, na Księżyc. Macie zapieprzać jak małe robociki i cieszyć się, że macie robotę. Zawsze znajdzie się ktoś, kto zrobi więcej za dwa razy mniej kasy. Słyszysz to dzień w dzień i ślęczysz na nadgodzinach, bierzesz dodatkowe obowiązki i mówisz pa pa swojej godności.
5. Brak moralności - zdarzyło mi się pracować w firmie, która dosyć mocno przyczynia się do degradacji naszej pięknej planety. Szczerze? Gryzło mnie to w środku. Kasa to nie wszystko. Korpo stara się wytłumić wyrzuty sumienia swoich pracowników. Zniszczyliśmy pół kontynentu? Naciągamy staruszków na kasę? Sprzedajemy tablicę Mendelejewa jako pyszne bio-jedzonko? To nic, nic złego się nie dzieje przecież. Damy Ci 3 tysiaki miesięcznie, zrobimy Szlachetną Paczkę i na wiosnę posadzimy kilka drzewek. Jest ok, siedź cicho.

Jaka praca najwięcej Was nauczyła? Macie jakieś pozytywne korpo-doświadczenia?

W środę zapraszam Was na Dobre Ranko#2 - będzie powiązane z tekstem, który najprawdopodobniej uda mi się skończyć w piątek :)

czwartek, 22 stycznia 2015

Wyrzuć negatywizm ze swojego życia!


Możesz wyrzucać stare ubrania, przypalone garnki, przeterminowane szminki. Robisz dobrze, bo oczyszczasz swoją przestrzeń. Ale jest jeden grat gorszy niż wszystkie pozostałe. Gdybym miała go sobie wyobrazić to byłby jak gęsty szlam. Czasem lekko zielonkawy, czasem wręcz czarny. Śliski, glutowaty, wstrętny.

Ten szlam włazi nam w serce i w głowę i blokuje wszystkie dobre myśli i uczucia. Niszczy naszą chęć do działania. Ten szlam to wszystkie bezsensowne i wredne komentarze jakie usłyszysz i jakie sam utworzysz pod swoim adresem.

Nie bądź dostawcą szlamu dla samego siebie

Od tego najlepiej zacząć. Bo po jaki jest sens w truciu samego siebie. Wyrzuć wszystkie „nieudamisie”. Wszystkie „nie jestem wystarczająco (ładna, mądry, dobra, zabawny, bogata, fajny”. Nie wszystko musi Ci się udawać. Jak cos nie poszło to wyciągnij z tego wnioski i idź dalej, próbuj dalej. Jak powiedział kiedyś Jacek Walkiewicz i co mocno zostało mi w głowie:
A co jeśli upadnę?
Nie upadnę!
A jeśli?
To się podniosę!
A jeśli się nie podniosę?
To sobie poleżę!
Nawet jeśli coś się nie udało, nawet jeśli coś schrzaniłeś, to nie powód żeby samemu na siebie wylewać wiadro pomyj. Będzie druga szansa – a na pewno kiedyś będzie – to zrobisz lepiej. Dotarłeś aż tutaj, przezwyciężyłeś tyle dotychczasowych trudności. To znaczy, że jesteś wystarczającym człowiekiem i dasz radę. Nie zaszlamiaj sobie głowy.



Nie bądź dostawcą szlamu dla innych

Tutaj krótko: fajni ludzie nie tracą swojej energii na robienie przykrości innym. Fajni ludzie mają o wiele fajniejsze zajęcia i to w nie pakują swoje siły. Nie podoba Ci się nowa fryzura koleżanki? I co to przyniesie dobrego, że jej o tym powiesz? Włosy jej raczej nie odrosną, kolor się nie zmieni. Trafiłeś na przeokropnie nudny post na jakimś blogu? U góry po prawej masz czerwony krzyżyk. Kasjerka w hipermarkecie ślamazarnie zmienia taśmę w kasie na nową? Co to da, że będziesz kolejnym chamskim klientem? Stoisz w korku? Co to da, że będziesz trąbił i wyzywał wszystkich od ciot za kierownicą? I tak dalej, i tak dalej.
Zanim skrytykujesz, zapytaj sam siebie, czy da się to zrobić tak, żeby krytyka przyniosła jakieś dobro. Jak się nie da się zamknij i idź robić coś innego.

Pozostań głuchym na szlam

Szlam jest wszędzie. Szlamem są nieustanne złe wiadomości w radio i TV. Szlamem są narzekania babć w MPK, że za komuny to „było Pani tak cudownie, każdy mioł robotę i po co łoni to zmieniali? Na co nam to było?”.  Szlamem jest kiedy Twój kierownik objeżdża Twój projekt, nad którym harowałeś przez tydzień do 4 rano i nawet nie mówi, co jest źle. Szlamem jest gdy ktoś z Twojej rodziny ciągle Ci mówi, że jesteś za gruba/za chuda i nigdy sobie nikogo nie znajdziesz. Szlam, szlam, szlam. Bądź głuchy na takie uwagi. Powiedz głośno, że sobie nie życzysz. Zamknij swój mózg i serce na tego negatywnego grata, bo inaczej będziesz go ciągać ze sobą wszędzie.
Kiedyś byłam mocno zaszlamiona. Rozpamiętywałam negatywne komentarze od innych, rozmawiałam o tragicznych wiadomościach z TV, przychodziłam do pracy i narzekałam na psujący się tramwaj. A potem zaczęłam robić porządki w sobie i wyrzucać szlam. Może nie cały od razu, ale czasem po wiaderku, a czasem po łyżeczce. Aż praktycznie usunęłam ten bałagan.
Pamiętaj, że słowa mają niezwykłą moc i mogą powodować zmiany w świecie. Przyjmuj do siebie tylko te, które wywołają pozytywną zmianę w sobie. Dawaj innym te, które przyniosą coś dobrego im.

Jeśli jeszcze to do Ciebie nie dociera, to zrób małe ćwiczenie:

Połóż na stole pomarańczę (jabłko, książkę, cokolwiek chcesz). 

Potem zwyzywaj ją od najgorszych (paskud/nieudaczników/grubasów/anorektyczek/głupków). 

Coś się zmieniło w pomarańczy? 

Raczej nic. 

A teraz powiedz jej najmilsze rzeczy, jakie przyjdą Ci do głowy (jesteś najpiękniejszą pomarańczą, jaką w życiu widziałem! I tak dalej :P).

Teraz coś się zmieniło? Znowu nic. 

Czasami taka pomarańcza wydaje mi się być mądrzejsza od ludzi – sama najlepiej wie, jaka ma być i żadne wyzwiska ani komplementy nie są w stanie zmienić jej natury.

Ty też musisz wiedzieć najlepiej, kim jesteś. Jak ktoś nazwie Cie krzesłem, to też mu uwierzysz?

Powoli wyrabiam sobie nawyk: kiedy negatywizm atakuje ze wszystkich stron to ja idę rysować. Nie komentuje, nie narzekam. Rysuję. I staram się pogodzić z faktem, że na 10 rysunków wyjdzie mi 1. Zawsze to krok do przodu. 

wtorek, 20 stycznia 2015

Dobre Ranko #1

Rysunek 5/100 już dostępny na Instagramie

"Dobre ranko!" to zwrot, który zawsze wywołuje mój uśmiech. Znaczenia możecie się domyślić. Kojarzy mi się z Czechami i Słowakami pracującymi w Korpo obok naszego działu. To mógł być najpaskudniejszy poniedziałkowy poranek ever, ale jak wchodziłeś do kuchni i słyszałeś: dobre ranko! to wszystkie chmury pierzchły.

Mój Korpo-time powoli odchodzi w niepamięć, ale dopada mnie przekleństwo bezrobocia i przerażenie tym, że w końcu muszę się zabrać za jakiś konkret (to nie kwestia pracy mnie przeraża, ale ewentualna porażka już tak i to tak mocno, że jakoś tak przestałam robić cokolwiek). 

Żeby wrócić na dobre tory postanowiłam wprowadzić u siebie mały rytuał. Docelowo ma być powiązany z poniedziałkowymi porankami, chociaż mogą być i te środowe. Chodzi o zrobienie czegoś fajnego, co nie zajmie za dużo czasu, ot tak, żeby dobrze zacząć dzień i pozytywnie się nastawić. No i oczywiście - jak to u mnie - nie wydać połowy tygodniowego budżetu. A raczej tym dobrym nastrojem zminimalizować szansę na jakieś popołudniowe zakupy na chandrę :)

Chciałbym od czasu do czasu pokazać post z tego cyklu na blogu. Nazwy nawet nie musiałam wymyślać. Magical mornings miało zbyt zboczony wydźwięk, a "dobre ranko" było jak znalazł :)

Pewnie ktoś mi w komentarzu/mailu/głowie zarzuci, że robię post zapchajdziurę, ale Dobre Ranko będzie się ukazywać niezależnie od innych postów. Które są jak mam wenę lub coś do powiedzenia. DR będzie, jak będę miała coś do pokazania :) Poza tym trochę luzu nikomu nie zaszkodzi, szczególnie na początku tygodnia. Nie zawsze musimy być tacy zasępieni i skupieni na wyższych celach duchowych :)





Dziesiejszy bohater to... kanapka.


Nie zwariowałam. Kanapka. Strasznie niedoceniona, bidulka. Bo jak o niej pomyślisz to widzisz dwa kawałki kiepskiego chleba, plasterek czegoś seropodobnego i czegoś, co kiedyś leżało obok szynki. Ja widzę podgrzaną na patelni bułeczkę z suszonymi pomidorami, mozarellę, awokado, rukolę i masę, masę innych pyszności.

Niech mi będzie wolno zacząć od screena mojej raczkującej tablicy na Pintereście, gdzie mam zamiar pozbierać najlepszych kanapkowych mistrzów. Po kliknięciu w linka możecie sprawdzić źródło zdjęć.




A teraz przejdźmy do mojego porannego poprawiacza nastroju: ciepła chrupiąca buła, mozarella, pomidorek, czerwona cebula, awokado i czerwona kapusta. Niebo w gębie, masa kolorów, masa witamin, 5 minut roboty. Może i nie potrafię gotować, ale na pewno potrafię zrobił pyszną i pożywną kanapkę.







Drugi powód, dlaczego piszę o czymś tak błahym?

Moim sposobem na dobrą bułę jest połączenie rzeczy powszechnie uważanych za niezbyt dietetyczne (jak białe pieczywo) z całą masą warzyw. Pozwala mi to lepiej się odżywiać, bez wrażenia, że coś tracę. Jest to też o wiele tańsze niż zamówienie sobie buły w pobliskim fastfoodzie. Awokado kosztuje 2 zł, rukola 3, a burak 15... groszy (niech nikt mi nie wciska, że zdrowe odżywiane jest drogie). A przez ostatni rok nie jadłam zbyt dobrze. Skutek? Wyższa waga, niezbyt dobry stan skóry i wieczne, wieczne przeziębienia. 

Cel na styczeń był prosty: wzmocnić odporność. Ale nie jestem fanką żywienia się suplementami diety. Wolałam potraktować jedzenie jako lekarstwo. I widzę pierwsze efekty. 

Póki co jest spokój z przeziębieniami, nawet jeśli pobiegnę do sklepu bez czapki. Plus w ten niecały miesiąc jedzenia w postaci połowa tego co uwielbiam+połowa warzyw zaczęłam zapinać pasek o dwie dziurki bliżej. A nie ćwiczyłam za bardzo ze względu na uraz kolana. Więc to działa!

Poza tym, jeśli pół Twojego posiłku to surowe warzywa, to jakiś mały grzeszek od czasu do czasu jest nawet mile widziany:



Macie jakieś dobre kanapkowe przepisy?

sobota, 17 stycznia 2015

Jak przez ROK nie musieć pracować?



Czekam jeszcze na ostatnią korporacyjną wypłatę (kasa za urlop+premia za ostatni kwartał), więc nie mam pełnego obrazu sytuacji. Natomiast ostatnio odpaliłam konto i rozpoczęłam obliczenia pod tytułem „do kiedy muszę znowu zacząć zarabiać?”.
Wyszło, że od przyszłego roku. Dlaczego to dla mnie takie ważne? Bo ściąga presję szukania czegoś na już-natychmiast. Robienia czegoś na już-natychmiast. Szczególnie, że należę do grona tych osób, które nie doznały oświecenia. Do dzisiaj nie do końca wiem, co chcę w życiu robić. Pociesza mnie fakt, że sporo starszych osób dalej nie wie. Ale staram się szukać swojej drogi, a łapanie pierwszej lepszej roboty (pewnie na słuchawkach) raczej by mi w tym nie pomogło.






Obniżaj koszty życia
Nie powiem, czasem pojawia się pokusa, żeby to wszystko po prostu wydać. Kupić tyle butów, ile nawet nie zmieści się w naszym maleńkim mieszkanku. Do tego torebki i masa szminek od YSL. Piękna wizja, ale nigdy bym tego nie zrobiła. Od pierwszego Miesiąca bez Zakupów uczyłam się jednej rzeczy: jak żyć szczęśliwie, wydając jak najmniej pieniędzy. Co nie oznacza, że mam nie wydawać ich wcale. Po pierwsze nie wypada biegać z gołym tyłkiem, po drugie czasem człowiek po prostu MUSI napić się wina, kupić nowe buty, iść do restauracji. I to też nie chodzi o to, żeby wszystkiego sobie odmawiać.
I jestem w stanie tak żyć dysponując kwotą plus minus 1100zł miesięcznie. Zapas na rok bezpieczeństwa zbierałam z przerwami przez 3 lata. W 2013 trochę go uszczupliłam – nie pracowałam przez pół roku.






Dlaczego nie zamierzam tego robić?
Wizja jest bardzo fajna… na pierwszy rzut oka. Szczerze? Szlag by mnie trafił od nic nierobienia. Poza tym rok mija i co dalej? Znowu trzeba iść do pracy. I od początku zbierać oszczędności. Raz można sobie pozwolić na odrobinę luksusu, ale drugi raz już nie zamierzam się lenić. Koszty mojego rocznego utrzymania tak naprawdę są malutkie. Niektórzy przez miesiąc zarabiają więcej. Mieszkania za to nie kupię. W hotelach ****** nie pomieszkam. Mogę tą kasę przejeść, mogę potraktować jak inwestycję. I to właśnie chcę zrobić. Moja laba zakończy się w marcu/kwietniu. Wcześniej zrobię sobie jakieś krótkie „wakacje” – muszę gdzieś pojechać chociaż na chwilę. Pooddychać innym powietrzem. Zobaczyć coś nowego. Potem możliwe, że pierwsza własna firma i (bo jestem realistką) etat w miejscu, gdzie czegoś się nauczę. Choćby zagadnień księgowych. Jak wszystko pójdzie zgodnie z planem, to nawet za bardzo nie nadszarpnę oszczędności.



Co jeśli Ty chcesz to zrobić?
Jeśli nie marzysz o niczym innym, to ok. Zrób to. Zaszalej. Ale dobrze zaplanuj ten rok. Gdzie chcesz być? Co chcesz robić? Przy jakich projektach chcesz działać? Jakie doświadczenie/umiejętności/spełnione marzenia chcesz mieć za rok? Siedzenie w domu przed Pudelkiem lub konsolą szybko Cię znudzi, gwarantuję. Więc musisz wiedzieć co, gdzie i jak. Musisz mieć w głowie lub na papierze listę rzeczy, które koniecznie muszą stać się rzeczywistością w przeciągu najbliższych 12 miesięcy.
Ale tak poza tym, to możesz to zrobić. Są ludzie, którzy co jakiś czas fundują sobie dłuższe laby. I nie mówię tutaj o prezesach wielkich firm. Zwykli ludzie. Więc Ty też możesz.




Jak to osiągnąć?
Zacznij od wyliczenia swojej podstawowej kwoty miesięcznego utrzymania. Za ile możesz spokojnie przeżyć? Opłacić rachunki, kupić jedzenie? Pomnóż razy dwanaście i dolicz 5-10% kwoty jako zabezpieczenie od nagłych wydatków. Chcesz podróżować? Kupić rasowego pasa? Zapisać się na jakiś szalony kurs? Dolicz kolejne kwoty. A teraz wyznacz sobie czas na zebranie wymaganej kwoty i wylicz, ile miesięcznie musisz odkładać. Dużo? Masz jeszcze drugą drogę: dorabianie. Polecam korzystać z obu. Oszczędzaj ile się da, a jak pojawi się okazja zarobienia dodatkowej gotówki nie rezygnuj z niej.

Poniżej kilka info o tym ile zaoszczędzisz rezygnując z kilku drobiazgów:
Paczka fajek za 14zł raz na tydzień – po roku 728zł
Duży zestaw (za ok. 20zł) w którymś z fast foodów dwa razy w miesiącu – po roku 480zł
Duża kawa (15zł) w modnej kawiarni raz w tygodniu – po roku 780zł
Trzy piwka raz w tygodniu – po roku 468zł
Codziennie słodka przekąska (3zł) – po roku 1092zł
100zł miesięcznie wydawanych na głupoty – po roku 1200zł

4748zł możesz mieć dzięki rezygnacji z rzeczy, które wcale nie są niezbędne. Kawę możesz zrobić w domu, słodkie ograniczyć, stówkę przelewać na konto oszczędnościowe. Dla mnie ta kwota to już 4 miesiące spokojnego życia. Albo wypasione wakacje.



Przemyślenia końcowe

Jeśli to Twoje marzenie, chciałbyś pobyczyć się przez rok, to zacznij oszczędzać. Pamiętaj tylko, żeby z całej tej przygody wynieść coś wartościowego dla siebie. Bezczynność nikomu nie służy, nawet leniwce czasem muszą się ruszyć. Przygotowanie sobie takiego rocznego (albo przynajmniej kilkumiesięcznego) kapitału polecam też tym, którzy pracy zostawiać nie planują. Nigdy nie ma pewności, co los przyniesie. Zabezpieczenie finansowe uwalnia od przymusu i strachu o jutro. Więc warto przemyśleć kolejne zakupy.



Miał być poniedziałek, wiem, ale ten wpis tak sobie leżał i patrzył na mnie smutnymi oczkami. Nie mogłam kazać mu czekać. Poza tym to przyjemny temat na weekend i mam nadzieję, że te kilka fotek z moich podróży umiliło Wam czytanie.

czwartek, 15 stycznia 2015

I co dalej?

Moje plany na dzień dzisiejszy nie wypaliły. Leżę więc w łóżku i z pozycji horyzontalnej obserwuję promienie słońca wpadające do pokoju (który jest też kuchnią, salonem, jadalnią i pokojem do pracy, łączy się również z przedpokojem). Zwleczenie się z łóżka i przygotowanie kanapki z awokado i kawy, a następnie przeniesienie się na balkon, to chyba niezły pomysł. Jest tak ładnie dzisiaj.

Ale coś się zmieniło i wiem nawet co. Po-zwolnieniowe wakacje powoli się kończą. Moje ciało i głowa tęsknią za pracą, za wysiłkiem, za rezultatem. Byleby to była praca celowa, a nie odbieranie telefonów i maili i tłumaczenie „wielkim przedsiębiorcom”, że faktury są po to, żeby je regulować, a termin płatności to termin płatności. A potem wysłuchać serii próśb, wyzwisk i gróźb przejścia do konkurencji. A potem delikatnie wytłumaczyć klientowi, że Wielka Korporacja nie padnie na kolana i nie poprosi go o zostanie, ponieważ ma jego kilkaset złotych tam, gdzie słońce nie dociera.

Wyżaliłam się, lepiej mi, dziękuję. Tak więc żadnej bezsensownej pracy. Chyba domyślacie się powoli, co to oznacza. Zawsze powtarzałam, że jest tylko jedna firma dla której mogłabym się zaangażować całym sercem – domyślacie się już jaka? :) Ale to oznacza kupę roboty i jeszcze nie do końca wiem, z której strony sprawę ugryźć.

Ten wpis będzie luźny (jak już pewnie zauważyliście). Mam wprawdzie przygotowane na zapas kilka postów, ale poczułam, że to nie jest ten dzień. Że chcę coś napisać. Ubrać w słowa tą przyjemną leniwą atmosferę pełną ambitnych myśli.

W głowie mi jeszcze trochę huczy po wczorajszym dniu – skończyłam czytać „Przebudzenie” Kinga. Pod względem literackim ta książka ma to co lubię. Słowa i obrazy pięknie składają się w jedną całość, mroczną, ale piekielnie wciągającą. Natomiast są takie książki, które muszę potem odchorowywać (tak było na przykład ze „Szklanym kloszem”) i to jest jedna z nich. Jeżeli też tak macie i dodatkowo tak jak ja dosyć często zastanawiacie się, co się dzieje z człowiekiem po śmierci, to może lepiej nie czytajcie tego. Przeraziła mnie wizja Kinga, przeraża mnie myśl, że mógłby w jakiejś niewielkiej części mieć rację i już chyba wolałabym standardowe, dobrze znane Piekło. Pewnie teraz ci, którzy przeczytali zarzucą mi śmieszność – powiem od razu, że chodzi mi o sama ideę tego, co się dzieje po śmierci, a nie o to, że będzie dokładnie tak jak napisał. Mroczny temat, mroczna książka, ale dalej bardzo dobra – nawet moja Druga Połowa czyta z zapałem.

Z weselszych rzeczy: wczoraj też przełamałam się po raz pierwszy i wystawiłam jednego grata na OLX. Wcześniej albo dawałam znajomym, albo biednym, albo śmietnikowi. Ale w przypadku steppera (taki śmieszny przyrząd do ćwiczeń), stwierdziłam, że fajnie byłoby odzyskać chociaż część kasy. W końcu sprzęt sprawny, a od miesięcy nieużywany. Za ciężki, żeby chciało mi się do kogokolwiek go wysyłać pocztą, czy kurierem, stąd wybór ogłoszeń lokalnych. I o dziwo poszedł od razu. Zatem jeden grat mniej i kasa na przeżycie całego tygodnia. To mi się podoba!


Ok idę robić to śniadanie. Życzę Wam udanego dnia. Sensownego wpisu spodziewajcie się około poniedziałku. A wszystkich chętnych do obejrzenia kilku pierwszych rysunków ze 100 planowanych w tym roku zapraszam na mój Instagram :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...