czwartek, 31 lipca 2014

Miesiąc bez zakupów part tu!

Sierpień to dobra pora, żeby znowu poruszyć słabym mięśniem mojej silnej woli. Tak jak to było równo rok temu.

Szykuje się powoli na większe wyzwanie: 3 miesiące bez zakupów. Okrągły kwartał. Mentalnie trzeba się przygotować. A może kiedyś uda się nawet przez pół roku nie roztrwonić ani złotówki. A póki co kolejny trening w postaci miesiąca pozbawionego nowych ciuchów, kosmetyków i wizyt w galerii handlowej.

Co się zmieniło przez ten rok?

Po pierwsze nie jestem już bezrobotna. Z jednej strony to gorzej, bo większa kasa (czy też kasa w ogóle patrząc na to ile jej miałam rok temu) kusi. Kusi, żeby ją wydać. Sprawić sobie przyjemność. Wynagrodzić korpogodziny. No bo jak to tak? Zostawić nieruszoną wypłatę? No jak?
Z drugiej strony teraz przynajmniej wyniknie z tego jakaś oszczędność. Ciężko oszczędzać zbliżając się do poziomu spłukania. A teraz na koncie zostanie kilka dodatkowych cyferek. Z tymi cyferkami będzie można zrobić coś konkretnego. Kusi myśl wydania ich na ciuchy i kosmetyki, ale wtedy mijałabym się z celem, prawda? Prawda?

Zmieniło się moje podejście do zakupów. Robię je o wiele rzadziej. Przez ten rok nie kupiłam ani jednego ciucha-bubla. Na bublokosmetyki kilkukrotnie niestety się skusiłam. Bozia mnie pokarała za odstępstwo od zasad, bo teraz męczę się, żeby wreszcie je zdenkować. A wydajne są skurczybyki jak nigdy! Ale i tak lepiej jest niż było. Faktycznie widać, że zasada „mniej, ale lepszej jakości” zadomowiła się w moim życiu. I oby tak dalej.
Sporo odgraciłam. Wyrzuciłam / oddałam masę rzeczy za dużych/za małych / za brzydkich/ w stylu ubogiej krewnej. Zrobiło się więcej miejsca. Pożegnałam rzeczy „wstrętne, ale po domu się jeszcze nadaje”, a także te „czuje się w nich okropnie, ale przecież szkoda wyrzucać”. Mi już nie szkoda. Na miejsce w moim życiu zasługują tylko najlepsze rzeczy.

Poza tym przeszłam przez Projekt 33! I –tak!-da się żyć dysponując około 30stką ciuchów. W pewnych warunkach to nawet za dużo. Już wiem, że szafa dobrze skompletowana jest o wiele lepsza niż szafa przepełniona rzeczami bez ładu i składu.

Jak będzie?

Z jednej strony łatwiej, bo już wiem co i jak. Wiem, że będą czasem zakupowe chcice. Albo zobaczę gdzie coś, co przecież „muszę” mieć. Ale trochę nauczyłam się z tym walczyć.

A czasem myślę, że będzie trudniej. Bo więcej stresu dokoła. I ludzi namawiających: ulżyj sobie, kup!

Na pewno mam w planach wizytę u kosmetyczki i fryzjera w ramach rekompensaty. Bo też i maksymalne oszczędzanie nie jest moim priorytetem na ten miesiąc. Chcę o siebie zadbać w sposób nie-zakupowy. U fryzjera nie byłam z pół roku. Ostatniej wizyty u kosmetyczki nawet nie pamiętam.

Co jeszcze w planach?

Klaruje się porządna łiszlista na jesień. Szafę czeka za niedługo mały remanent i wykrycie wszelkich braków, które mogą dać się we znaki w kolejnej, jakże urokliwej porze roku. Usuwanie niedostatków planowane jest na wrzesień/październik.

Zafascynował mnie też blog Un-Fancy i pomysł autorki na ogarnianie garderoby raz na kwartał. Takie proste, a takie genialne. Na pewno będę próbować wcielić w życie coś podobnego u siebie.

W planach też dalsza pogłębiona nauka kupowania rozsądnie, porządnie i pięknie. W połączeniu z dalszym odgracaniem, szczególnie kosmetyczki. 


A no i zbieram na dom na wsi w pewnym przepięknym miejscu, zaraz pod lasem. Póki co stać mnie na 17m². Jeszcze tylko 583 J

Trzymajcie kciuki za sierpień! 

P.S. A blog ma roczek - idę wypić jego zdrowie :)

poniedziałek, 28 lipca 2014

Pieniądze szczęścia nie dają.


Leżę na polance. Wokół las i trochę wypłowiałych wysokich traw. Czyste powietrze i cisza. Nogi mi zaraz odpadną. 1,5 kilometra podejścia, które wcześniej określiłam jako „pestkę” dało mi się w kość. Kondycja już nie ta i trudno się dziwić skoro moim ulubionym sportem jest ostatnio siedzenie przy biurku i wyciąganie szyi w kierunku monitora.

Przyjechałam tutaj wściekła i zmęczona. Korpo mnie wykańcza. Co dzień zaciskam zęby i mówię sobie: wytrzymaj, zarób i wymyśl co dalej. Nie dla mnie te smutne korytarze, smutni ludzie i głupie obowiązki. Ale zwolnienie się tylko po to, aby uprawiać sztukę bezrobocia jest szczytem głupoty. Trzeba wiedzieć, co się chce ze sobą zrobić.



Jednak wściekłość malała z każdym krokiem pod górę. Po dowleczeniu się na szczyt nie było po niej śladu. Czułam się dobrze. Czułam się pięknie. I to pomimo faktu, że na tyłku miałam za duże dżinsy, do tego biały podkoszulek i stare buty, których nie żal ubłocić. Do tego brak makijażu i powysiłkowe rozczochranie.
Zawsze zastanawiały mnie te wychuchane sesje blogerek: las, błoto a do tego idelna fryzura, mejkap i czyściuteńkie miętowe nike free run. Nie da się. W prawdziwym życiu, w prawdziwym lesie, kiedy pot ścieka Ci po plecach i po kostki toniesz w błotnistej brei – nie da się. Dobrze, że życie to nie sesja zdjęciowa.


Ale na górze poprosiłam o zrobienie mi zdjęcia na pamiątkę. I zdziwiłam się. Uśmiech, proste plecy, błysk w oku. A gdzie ten zziajany potworek, którego oczekiwałam? W pełnym makijażu, marynarce i uczesana wyglądam 10 lat starzej i smutniej.

Po powrocie praktycznie opróżniłam lodówkę, a potem spałam jak zabita. 

Mam nadzieję, że trochę tego powietrza, lasu i słońca przyniosłam ze sobą do biura. I oby starczyło do piątku. A poza tym dzisiaj dostałam wypłatę. Czemu nie jestem nawet w połowie tak szczęśliwa jak wczoraj?

wtorek, 22 lipca 2014

Sknera


Zachwyca ją fakt, że ubrania same się na niej rozpadają. I że w butach kłapie podeszwa. Złości się, że w łazience stoi coś więcej poza szarym mydłem i tłustym kremem. Od lat nie kupiła nic nowego, wszystko z ciucholandów. Nowa rzecz to prawie jak grzech śmiertelny. Również od lat nie widziała fryzjera i kosmetyczki. Przecież to strata kasy. Oddała ukochane książki, zostawiła ledwie kilka sztuk. Przecież minimalistka nie może mieć biblioteczki. Nie jeździ nie egzotyczne wakacje, nigdzie właściwie nie jeździ. Gotuje dwie potrawy na cały tydzień. Potem je naprzemiennie, żeby się nie znudzić. Broń Boże nic bardziej wyszukanego niż kapuśniak i naleśniki z najtańszym serkiem waniliowym. Jeśli już kupuje cos konkretniejszego, to tylko wtedy gdy za ileśtam opakowań dostanie coś innego. Ale lepiej, żeby zapasy nagród się nie wyczerpały. Wtedy jest wściekła tak, że chętnie rzucała by wszystkim. Dobrze, że nie posiada zbyt wiele. Czuje się oszukana, gdy nie dostanie darmowej szklanki, czy zabawki. Przecież nie kupi czegoś za własne pieniądze. Nie chodzi do kina, restauracji, ani do teatru. Nawet w Makdonaldzie nigdy nie była i nie chodzi o to, że niezdrowo. Jak rzucą jakąś dobrą promocję to może zostanie klientem. Ograniczyła nawet czas spędzany na komputerze. Powyrzucała ze swojego otoczenia ludzi, którzy wydali jej się zbędni, zupełnie jak rzeczy. Istnieje chyba tylko po to, żeby nie posiadać. Nie, nie jest biedna.

Patrzę na to i trochę chce mi się śmiać, a trochę płakać.
Zdecydowanie nie taki rodzaj minimalizmu mi się podoba. Zresztą to już trochę masochizm, a nie minimalizm. Już nawet nie chodzi o te wszystkie rzeczy, chociaż w życiu nie oddałabym ukochanej książki. Chodzi o odebranie sobie możliwości rozwoju. Rozwój to ludzie, filmy, blogi, książki, rozmowy w restauracji, a nawet u fryzjera. Pozbawiła się tego.

Dobry wełniany płaszcz, piękne buty, drogi krem. Rozsądne korzystanie z luksusów życia to moim zdaniem świadectwo miłości do siebie. Jak bardzo trzeba siebie nienawidzić, żeby z własnej woli biegać w dziurawych butach i w rozpadających się bluzkach? Po co się tak karać? Tak samo z jedzeniem –  jedną z lepszych życiowych przyjemności. Jedzenie powinno być pyszne i dobrej jakości. Jesteśmy tym co jemy. Bycie najtańszym serkiem homogenizowanym (karagen i syrop glukozowo-fruktozowy w prezencie) i parówkami (tutaj to już nawet nie zastanawiam się nad zawartością) nie jest fajne. To nie minimalizm, to zaniedbanie.
Przeżyjesz całe swoje życie skupiając się jedynie na tym, by nie mieć za wiele. Za wiele nie doznasz i nie posmakujesz. Za wiele się nie nauczysz, za wiele się nie rozwiniesz. Mój minimalizm jest rozsądny. Mój minimalizm chce być jak najwyższej jakości (czasem może być nawet zabójczo drogi – lubię luksus i piękno).

A najważniejsze: minimalizm w kwestiach materialnych powinien pociągać za sobą maksymalizm duchowy. Obrazy, smaki, zapachy, przeżycia, uśmiech, łzy, wiedza, pomysły to najlepsze bogactwo życiowe. Ona nie jest bogata. Ona tylko egzystuje.

czwartek, 17 lipca 2014

Ubrania to inwestycja?

Ostatnie kilka dni przyniosło kilka gorzkich wniosków. Albo po prostu żyłam w jakimś innym bajkowym świecie otoczona przez elfy i nierealistyczne poglądy na temat ciuchów. Możliwe. Wydawało mi się, że przecież nie może brakować chętnego na kilka ciuchów, które mają metkę znanej marki i noszone były ledwie kilka razy. Szczególnie, że chciałam oddać je właściwie za bezcen. Zależało mi bardziej na zrobieniu trochę wolnego miejsca w szafie. Potrzebujących osób o zbliżonych gabarytach nie znam. Z allegro za dużo zabawy. Do tego pojemnika na ciuchy nie wrzucę – do biednych te rzeczy przecież nie trafiają.

Pierwsza myśl? Komis! I tu zaczyna się zabawa. W Krakowie znalazłam jeden skup takich ubrań. Podjeżdżam – zamknięte na amen. Przypomniałam sobie, że koło rodziców Połówka jest drugi, więc zapakowałam ciuchy do siaty i w drogę. Ale wystarczyło 5 minut rozmowy z właścicielką i wiedziałam, że nic z tego nie będzie. Ubrań, za które w sklepie zostawiłam pewnie koło 700zł teraz nikt nie chce nawet za 10zł. Smutna rzeczywistość.
Nawet to rozumiem. Koło tego komisu było chyba z 5 ciucholandów i pięć sklepów. Co z tego, że oferują głównie chińską tandetę, skoro ta tandeta jest tania jak barszcz? Rynek jest przesycony. Szkoda mi tylko wyrzucać rzeczy, które przecież nawet nie miały szansy się zniszczyć. Szkoda mi zaśmiecać świat czymś, co przecież spokojnie mogłoby posłużyć komuś innemu.

Byłam tego dnia strasznie zła. I jakoś tak przypomniało mi się, jak to najpopularniejsze blogerki modowe rozgadują się na temat inwestowania w ubrania.

Jakie inwestowanie Skarbie? Twoja torebka Chanel i buty od Louboutina tracą na wartości co najmniej kilkadziesiąt procent w momencie kiedy je założysz. Kupujesz torebkę za 15 tysięcy, ale nie sprzedasz jej już za tyle. Rzeczy tańszych marek w chwili zakupu stają się praktycznie bezwartościowe. Tych z sieciówek często nawet ciucholandy nie chcą-mają ich pełne półki. Więc jeśli nie kupisz czegoś naprawdę ŁAŁ! to nie licz na jakąkolwiek inwestycję. Po prostu utopisz kasę w szmatach.

Jaki jest racjonalny sposób inwestowania w ubrania?
Kupuj większość rzeczy o KLASYCZNYCH fasonach i o NAJWYŻSZEJ JAKOŚCI na jaka możesz sobie pozwolić. Czyli to, co raczej:

  • nie wyjdzie z mody, 
  • nie znudzi Ci się, 
  • nie zedrze się po kilku założeniach. 


Dobra inwestycja to ciuch, który możesz nosić latami aż do zdarcia. Nie musisz tracić energii na szukanie kupca, a często chętnego do przejęcia danej rzeczy za darmo.
Drugi sposób to faktycznie szukanie perełek w ciucholandach. Szmateksy oferują ceny zbliżone do faktycznej wartości danej rzeczy. Nie przepłacasz, nie odczuwasz tak mocno spadku wartości Twoich ubrań. Niestety polowanie wymaga sporej ilości wolnego czasu, którego na chwile obecną mocno mi brakuje. Ale mam w szafie jeszcze kilka zdobyczy za śmiesznie małe pieniądze i mają się całkiem dobrze. Zostaną ze mną pewnie jeszcze kilka lat.

Czy to mnie czegoś nauczyło? Sporo. Pozbyłam się złudzeń. Teraz już wiem, że przemyślane zakupy to dobra rzecz. Że moje zastanawianie się przez miesiąc nad zakupem bluzki to nie dziwactwo, to rozsądek, który powoduje, że coraz mniej będzie rzeczy „do pozbycia się”. Za to uleganie trendom, zachciankom, wyprzedażom odchudzi Twój portfel. Tej kasy raczej już nigdy nie odzyskasz.

czwartek, 10 lipca 2014

W prezencie kupię sobie wolność.


Tak sobie ostatnio myślę, że moje życie jest trochę śmieszne. Śmieszne jak moja korpo w której nigdy nie chciałam pracować. Wielu rzeczy nie chciałam niby robić, a potem ups… jakoś tak wyszło.

Coraz częściej podziwiając horyzont openspejsa zastanawiam się nad tym, co ja tu w ogóle robię? Reaguję śmiechem na nieporadną indoktrynację (Korpo to Twoje życie! Korpo to Twoja żywicielka! Kochaj swoją Korpo) i na ludzi, którzy jej ulegli.

Wyśmiewam korpoproblemy. No bo serio, jakie ma znaczenie to, że cośtamcośtam nie działa? Albo, że zostanę na przerwie pięć minut dłużej (co i tak mi się nie zdarza, więc jednak mają na mnie jakiś wpływ)? Nic. Świat dalej istnieje. Nie skończył się od tego. Śmieszą mnie awarie, plotki, plany, procedury i mitingi.

Widzę ludzi w maszynce. Praca, wypłata, zakupy. I tak miesiąc w miesiąc. Jedyne marzenie to awans i wyższa wypłata. Jak to logicznie uzasadnić?

Pracuję, żeby dostać wypłatę. Wypłatę wydaję na zakupy. Muszę chodzić na zakupy, żeby jakoś odreagować stres w pracy. Borze szumiący i zielony po jaką cholerę tak się męczyć?

Dlatego nie robię nieprzemyślanych zakupów. Z jednej strony wykręcam się od maszynki. Z drugiej zbieram każdą złotówkę.

Kiedys może pójdę na najlepsze zakupy w swoim życiu i za odłożone pieniądze kupię sobie wolność. Nigdy nic nie wiadomo… J


A póki co darzymy się z moją korpo przewrotną sympatią. 

czwartek, 3 lipca 2014

Na co właściwie jest ten cały minimalizm?


Po co oszczędzać? Po co odmawiać sobie czegoś? Dlaczego niby mieć mniej, skoro można mieć więcej? Hmmm dobre pytanie!

Coraz więcej rzeczy znika z mojego życia. Bardzo stopniowo w prawdzie, ale jednak opuszczają je. Stare ciuchy, kosmetyki-buble, zbędne gadżety. Za tydzień sprzedaję kumpeli lokówkę. Trochę mi się serce wzdryga – ładny Remington, mało co używany. Ale szczerze? Zakręcenie moich długaśnych włosów zajęłoby godzinę. A efekt utrzymałby się może przez pół. Nie mam czasu jej używać.

Powoli nadciąga też przeprowadzka i z myślą o niej czujnym okiem przyglądam się napotkanym przedmiotom. Potrzebne? Niepotrzebne? Zajmie dużo miejsca w pudle? Jest sens dźwigać to ze sobą?

Z tą coraz mniejszą ilością rzeczy jest mi coraz lepiej. Łatwiej się ogarnąć. Łatwiej się poruszać. Wszystko się krystalizuje. Poranny makijaż, wybór ciuchów do pracy. Jest mniej sprzątania, mycia, odkurzania, czyszczenia, przekładania. Zostaje esencja.

Zostają też w portfelu. Pieniądze. Nawet sporo. Zaczyna się coś lepszego, niż życie od wypłaty do wypłaty. Pieniądze szczęścia nie dają, ale zaczątki wolności finansowej już tak. Coraz więcej rzeczy staje się możliwych. To dobrze. Może kiedyś na dłużej znajdę się w tym miejscu, które widzicie na zdjęciu, a które kiedyś totalnie mnie zauroczyło...

Czy czegoś sobie odmawiam? Odmawiam. Często kuszącej babeczki, czy porcji lodów. Nie do końca ładnej bluzki z przeceny, nie do końca wystrzałowej sukienki. Kremu w pięknym słoiczku. Nowej szminki. Ale po chwili nie czuję żadnej straty. Chronie w ten sposób swoje zdrowie, swój portfel i swoją szafę.

Czego nigdy sobie nie odmawiam? Luksusów życia. Smaków, zapachów, miłości, uśmiechu, piękna, radości, szczęścia. Tutaj obowiązuje pełny maksymalizm. I już.

I po to właśnie istnieje minimalizm.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...