środa, 26 listopada 2014

Byle do piątku?


Już wczoraj było ciężko. To dopiero wtorek, a ja czułam się jakby to był piątek. Trzeci z rzędu i z pominięciem weekendów. Dużo się dzieje. W pracy kilka nowych pustych biurek, w pamięci kilka przeczytanych ostatnio książek, w głowie kilka mocnych postanowień.

Bo, wiecie...Rzucam moją korporację. Tak, właśnie. Znowu.

Nie powiem, żeby mi było jakoś bardzo źle. Plusy i minusy tej pracy jakoś się równoważyły. A jednak coś mi odwaliło. Poszłam do TimLidera (tfu koroposlang) i zasugerowałam zakończenie współpracy na koniec roku.

Ogólnie to zmęczyło mnie już gadanie i kompletny brak działania. Czas leci. Poświęcam na tą pracę do 12 godzin dziennie. Kilkaset godzin miesięcznie, które nijak nie zbliżają mnie do mojego życiowego celu. Kilkaset godzin, których nie odzyskam.
Awans na coś bardziej rozwojowego? Może za jakieś 3-4 lata. Przez ten czas zanudzę się na śmierć i stracę trochę zdrowia. Uznałam, że nie warto. Że każdy dzień w tej pracy, to o jeden dzień doświadczenia w wymarzonej pracy mniej.

W zespole wie kilka osób. I znowu to samo co ostatnim razem. Przerażenie, bo „gdzie Ty znajdziesz taką dobrą pracę?”. Zazdrość, bo „ale ci dobrze, że się stąd wyrwiesz, szkoda, że ja tak nie mogę zrobić”. I najgorszy standard, wszechobecny w korporacji i nie mający nic wspólnego ze mną: „szkoda, że tak daleko do piątku! Opiłybyśmy to!”.

Wiecie przez co odchodzę z tej roboty? Przez to cholerne czekanie do piątku! Do końca pracy! Do przerwy, do obiadu, do urlopu, do zwolnienia się, do awansu, do nie wiem kurde czego. Śmierci chyba.

Chce wstawać w poniedziałek rano i uśmiechać się z ekscytacją na myśl o całym kolejnym tygodniu. A nie stękać, że jeszcze tyle czasu do weekendu. Nie chce stracić życia na odliczaniu. To mogło przejść w szkole – czekanie do przerwy, do wakacji, albo do końca w-fu. Jestem za dużą dziewczynką, żeby tyle cennego życia marnować. Nie mam ochoty czekać na to, aż ktoś mnie dostrzeże, da szanse na rozwój łaskawie. Nie oddam swoich 3 lat na słuchanie tych samych żalów.

Nie poświęcę 52 poniedziałków rocznie na załamywanie się. Bo to jest właśnie życie – ten poniedziałek rano, kiedy wstajesz o 6, przeklinasz na czym świat stoi i potykasz się o kabel od ładowarki.
Serio tak to ma wyglądać? Ja się buntuję. Odmawiam. Rezygnuję. I opieprzam pracową kumpelę, kiedy tęsknie wspomina o weekendzie.

„Dziewczyno, jesteś tu i teraz!”


Nie buntuje się na korpo. Może nawet poszukam zatrudnienia w innej. ALE na stanowisku, które mnie rozwinie. Chce się uczyć. Chce się budzić rano z ciekawością kolejnego dnia. Chcę nie czekać do weekendu. Chcę, żeby to weekend na mnie czekał!

Drugie dające resztki nadziei powiedzonko smutnych korpoludków: Środa minie, tydzień zginie! A ja sobie życzę, żeby trwała. I żeby była naprawdę dobrym dniem.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Początki mojego minimalizmu


Jeszcze pięć lat temu nic nie wskazywało, że zachłysnę się ideą minimalizmu. Byłam raczej jej zaprzeczeniem. Owszem, lubiłam oszczędzać pewną kwotę co miesiąc. Oszczędności zawsze dawały mi poczucie bezpieczeństwa. Z drugiej strony chciałam mieć jak najwięcej wszystkiego. Wszystkich ładnych rzeczy. Nieważne, czy to ciuchy, kosmetyki, czy jakieś pierdółki z IKEI. Zawsze miałam listę rzeczy „do kupienia”.

Ta lista była jak ten mityczny potwór – ucinasz jedną głowę, a na jej miejsce wyrasta kilka kolejnych. Tak samo było u mnie. Wykreślałam jedną pozycję, ale pojawiało się pięć innych rzeczy, które koniecznie muszę mieć.

Dlaczego jakieś 1,5 roku temu coś we mnie drgnęło? To nie była jedna rzecz, to był ciąg przyczynowo skutkowy, ale chcę Wam napisać o kilku ważnych czynnikach.

Mój facet miał dosyć bardzo, bardzo częstych wizyt w Galeriach!
Pocieszałam się zakupami, a jeśli nie miałam kasy to „kupowałam oczami”. Nie wiem ile czasu tak zmarnowałam, pewnie jak ktoś by mi to wyliczył, to nawet bym nie uwierzyła. Było mi smutno, źle, czy po prostu nudno i już prosiłam o wycieczkę do sklepów. To musiało być strasznie upierdliwe tak ze mną jeździć i łazić. Zakupów z kobietami nie znoszę, więc zawsze na niego spadała ta przyjemność. Z drugiej strony strasznie mnie wkurzało to, że Połówek sporo pije. Z ciągłych narzekań na moje notoryczne wycieczki na szoping i jego skłonność do wysokoprocentowych napojów zrodził się zakład, który stał się początkiem tego bloga :)

Kończyła mi się kasa!
Byłam bezrobotna. Oszczędności kurczyły się. Uświadomiłam sobie, że mój sposób na szczęście instant, czyli ciągłe kupowanie, zaraz sprowadzi mnie na dno. Każda kolejna bluzka, sukienka, kocyk i świeczka zaciskały pętlę na mojej szyi. Nie chciałam się zapożyczać, nie chciałam brać kasy od rodziny. Coś musiało się zmienić. Musiałam nauczyć się szukać szczęścia gdzieś indziej, co na początku było trudne. Wywróciłam swoje nawyki do góry nogami. Przestałam chodzić do sklepów, nawet w spożywczych kupowałam praktycznie tylko niezbędne rzeczy. Musiałam znaleźć nową rozrywkę i nowy sposób pocieszenia. Chyba działa, bo dzisiaj jestem o wiele szczęśliwsza.



Zakupy mogły tylko zakryć pustkę w środku, ale nigdy nie dały rady jej wypełnić!
To się łączy z poprzednim punktem. Kupowałam, skreślałam rzeczy z listy do kupienia, znowu kupowałam, tworzyłam nowe listy. Jeszcze tylko ta sukienka i już będę szczęśliwa. Jeszcze tylko te szpileczki i teraz to na pewno. Nowa mata do jogi? No to teraz już na sto procent zacznę promieniować szczęściem. Dziwnym trafem było cały czas tak samo. Pustka nie malała, mimo że chciałam ją zapełnić stertą nowych rzeczy. A ona wciąż była. Chyba nawet po każdych takich zakupach coraz większa.

Wszędzie bałagan!
Do Perfekcyjnej Pani Domu mi daleko. Czasem przymykam oko na porozrzucane rzeczy, szczególnie jeśli na horyzoncie jest sterta ważnych rzeczy do zrobienia. Z drugiej strony bałagan powoduje, że się duszę. Nie mogę pracować, skupić się. Bałagan mnie przytłacza. Niestety moja chęć posiadania jak najwięcej w końcu się na mnie zemściła. Sprzątałam, ale trzy godziny później dookoła miałam już chaos. Szczególnie odkąd zamieszkaliśmy razem z Połówkiem, który okazał się małym bałaganiącym tajfunem. Nasze mieszkanie ma niecałe 30m², więc każdy zbędny grat robi różnicę. Tymczasem ja potykałam się o sterty ubrań, brudnych kubków po kawie, paragonów i ulotek. Miałam wrażenie, że krążę między zlewem i pralką, a efektu i tak nie było. Wtedy pomyślałam, że pozbycie się tych wszystkich gratów byłoby super. Mniej do sprzątania, bo mniej do bałaganienia, mniej do roboty.

Nie powiedziałabym, że teraz jest idealnie. Może nigdy nie będzie. Czasem kupie coś zbędnego pod wpływem chwilowego ogłupienia, a potem narzekam sama na siebie. Ale mogę oddychać. Wreszcie mogę oddychać. Mam względny porządek w mieszkaniu. Mam rosnącą sumke oszczędności. 90% moich zakupów jest przemyślana i daje mi dużo radości. Nie latam jak ćma za każdym trendem, każdą pierdółką reklamowaną na modowym blogu. Jestem szczęśliwa, bo przestałam szukać szczęścia w rzeczach.
Przeczytałam ostatnio, że nie warto obdarzać miłością przedmiotów, bo one przecież nigdy tego uczucia nie odwzajemnią. 

Z tą myślą mogę Was zostawić :)


środa, 12 listopada 2014

Ratunku! Nadchodzą prezenty świąteczne!

Moje podejście do podarunków jest dziwne, przyznaję bez bicia. Bo ja nie znoszę dostawać prezentów, a już w szczególności prezentów niespodzianek. Dlaczego?
Bo mam upierdliwy gust. Po prostu. Mało rzeczy mi się podoba. A jak coś się podoba to zazwyczaj jest drogie. Do tego nie znoszę bibelotów. A najgorsze jest to, że mam takie poczucie, że praktycznie wszystko mam i niczego nowego do szczęścia mi nie potrzeba.

Dodatkowo mam traumę z gimnazjum, gdzie moja ówczesna „najlepsza przyjaciółka” na Mikołajki dała mi kosmetyki przeciwzmarszczkowe. Od tego momentu nie znoszę prezentów robionych na odczepnego, bo tak wypada. ( A z „przyjaciółką” jakoś kontakt się urwał…)

Niestety zbliża się ten okres w roku, gdzie lada moment wszyscy wpadną w szał zakupów prezentowych. Dlatego musiałam stworzyć strategię obronną przed stertą bezsensownych upominków. Może i to trochę niewdzięczna postawa – kręcić nosem na podarunki. Ale z drugiej strony nie chcę, żeby ludzie marnowali swoją kasę na coś bezużytecznego dla mnie. Wolę, żeby sami sobie za to jakiś prezent kupili.



Co więc robić, kiedy „nie musisz mi dawać żadnego prezentu” nie działa? Powiedzieć, co się chce dostać! Robię tak od kilku lat i jakoś nikt jeszcze nie obraził się śmiertelnie. Czasem mam wrażenie, że ludzie z ulgą przyjmują takie podanie konkretnej informacji na tacy. Zawsze też pytam o to, jakim budżetem dana osoba dysponuje i staram się coś wymyślić w ramach tej kwoty. Przecież nie poproszę mojej Babci emerytki o perfumy za trzy stówy. Ale zawsze może mi upiec ten genialny sernik, zamiast kupować zestaw żel pod prysznic+dezodorant.

A teraz najmilsza część, czyli trochę o tym, co by się znalazło w moim liście do Św. Mikołaja :)

Kaszmirowy szal – bo uwielbiam szaliki. Uwielbiam to jak wyglądają. Uwielbiam to jak chronią przed chłodem i wiatrem. Uwielbiam czuć delikatny materiał na policzku. Kaszmirowe cudeńka można znaleźć już za 40zł, jeśli tylko wiesz gdzie szukać (ja nie wiem, ale mój niby-Teść już tak!)

Perfumy – moja słabość. Zawsze znajdę jakiś nowy zapach, który potem za mną chodzi. Na chwile obecną chodzi za mną J’dore. Jeśli Mikołaj jest bogaty, to nie wahaj się i proś o wymarzone perfumy.

Dobry alkohol – dobry patent dla pełnoletnich. Butelka dobrej whisky (bądź whiskey :P) raczej się nie zmarnuje. Wyroby w ładnych, stylizowanych butelkach mogą śmiało służyć za ozdobę.

Kredki i inne przybory rysunkowe – dla ludzi takich jak ja, którzy mentalnie wciąż nie wyrośli ze szkoły podstawowej i lekcji plastyki. Opcjonalnie każda inna rzecz związana z twoim hobby.

Zegarek – nie kryje się z faktem, że właśnie o to poprosiłam Mikołaja. Mam już upatrzony piękny i bardzo subtelny egzemplarz marki Fossil. Na szczęście Mikołaj dostał premię przedświąteczną, więc nie mam wyrzutów sumienia, a wiem, że ten prezent będzie namiętnie używany.

Dotacja na schronisko dla zwierząt – alternatywa dla prezentu gotówkowego. Jeśli nie umierasz z głodu, nie masz długów u mafii i tym podobnych, to możesz poprosić o przelew. Ale nie na swoje konto. Ja zawsze chętnie wspieram zwierzaki, bo serce mi pęka na myśl o ich krzywdzie. Ty możesz wspomóc dzieciaki z domów dziecka, albo jakąś fundację.



A no i jeszcze słówko o akcji z tego posta – na chwile obecną uzbierało się 350zł. Zatem sama też zabawie się w Mikołaja i bardzo się z tego cieszę. Prezent oczywiście przemyślany, chociaż na ten wymarzony jeszcze nie wystarczy.


Co znajdzie się w waszym liście do Mikołaja?

P.S. Najlepszym prezentem świątecznym od Was jest to, co piszecie o moim małym i skromnym blogu. Dziękuję bardzo za komentarze i maile, a także za wszystkie polecenia. Nie należę do nadmiernie wzruszliwych osób, ale jednak łezka się w oku kręci, jak czytam, że korzystacie z moich rad, cenicie je i polecacie innym. To zaszczyt dla mnie - małego trybiku w wielkiej machinie.

poniedziałek, 3 listopada 2014

Dlaczego wciąż nie masz kasy?


Jakiś czas temu na fejsie dostałam wiadomość od kumpeli ze studiów. Kumpela opuściła naszą kochaną Polskę, bo tutaj przecież nie da się zarobić. Sprężyła wszystkie siły. Całą rodzinę. I w końcu udało się kupić bilet w jedną stronę do Ziemi Mlekiem i Miodem Płynącej.

Z opowieści wynikało, że po wyjściu z samolotu witają Cię czekiem na 10 000 $. Potem proponują pracę, oczywiście same stanowiska menadżerskie. Możesz sobie wybrać. Dalej podjeżdżasz do pięknej willi z basem i odtąd zżyjesz jak z bajce. Z daleka od nudnej szarej Polski bez perspektyw, gdzie zostają tylko tacy frajerzy jak ja.

Taką miałam wizję, zresztą Kumpela sama mi ją pięknie wtłoczyła do głowy. Możecie sobie wyobrazić więc, że się kapkę zdziwiłam po otrzymaniu wiadomości o treści:

„Pracuję po 11 godzin dziennie, nie mam na nic czasu. Brakuje mi kasy. Mieszkam kątem u znajomych. Na kolacje znowu ryż z keczupem. No i nie mam za co przylecieć do domu na Święta.”

Wzruszyłam się, nie ma co. Biedna, chyba trafiła do jakiegoś obozu pracy. Musi tyrać nadgodziny, a płacą jej pewnie grosze. Pewnie je byle jak, mieszka w norze, nie ma się w co ubrać… zaraz, kurde, chwilunia! Czy to przypadkiem nie ona wstawia na fejsa zdjęcia co i rusz w innych ciuchach („Kupuję najtańsze, wiesz, na inne mnie nie stać”)? Nie ma praktycznie jednej foty gdzie jakaś rzecz by się powtórzyła.



Szczerze mówiąc nie znoszę zaglądania ludziom w portfel. Niech wydają swoją kasę na co im się żywnie podoba, nie obchodzi mnie to. Dopóki nie zadręczają mnie tekstami jak im brakuje kasy. A prawda jest taka: są ludzie, którzy zawsze będą spłukani. Mogą nawet mieszkać w Dubaju, chodzić po ulicach ze złota i siedzieć przy diamentowym biurku, a stać ich będzie tylko na ten durny ryż z keczupem. Jak wydajesz kasę na pierdoły, to się nie dziw, że brakuje jej na jedzenie.
Chcesz mieć kasę? Możesz wciąż kupować kupony Lotto i liczyć, ze z nieba spadnie Ci parę baniek. Ale raczej nie spadnie. Więc możesz zabrać swój tyłek w troki i zacząć robić. A co robić?

Budżet
To nudne. I czasochłonne. Wiem, bo sama kiedyś spisywałam każdy paragon. Ale bez tego nie ruszysz, nie dowiesz się gdzie przepieprzasz całą swoją kasę. Więc skończ z biadoleniem, że nie masz czasu i to i tak nic nie da – otwórz cholerny arkusz w excelu i zacznij notować. Po miesiącu będziesz miał jasny obraz sytuacji, który mocno Cię zaskoczy. Nawet mnie zaskoczył wynik prowadzenia budżetu przez miesiąc, a nie narzekam na finanse. Jednak wyskoczyło kilka kategorii, gdzie mogłabym trochę mniej szaleć. To co wyjedzie osobie, która wydaje całą swoją kasę?

Działanie
Skończ biadolić i to natychmiast. To nie „w tym kraju nie da się zarobić”, to Ty nie umiesz gospodarować swoją kasą. Nawet w gospodarczym raju będziesz jeść ryż z keczupem, jeśli się tego nie nauczysz. Jeśli nie wystarcza Ci do pierwszego, to masz tylko dwa wyjścia: więcej zarabiać i więcej oszczędzać. Najlepiej robić i to i to. No i przestań wzbudzać współczucie. Jeśli masz dwie sprawne ręce, nogi i głowę to oznacza, że możesz zarabiać. Ani Państwo, ani rodzina, ani żaden inny człowiek nie musi Cie utrzymywać. No i nikogo raczej nie obchodzi, że Ty zarabiasz najniższą krajową, a ktoś 15 tysięcy. To Twój problem, żeby zatroszczyć się o własny byt. Zacznij myśleć nad rozwiązaniem, zamiast tracić czas na stękanie. Bo czas to pieniądz.

Priorytety
Uwielbiam ludzi, którzy kupują ciuchy, kosmetyki, papierosy i alkohol, a stękają, że kasy brak. Że długi, że nie mają co do garna wsadzić. Nie ma kasy na książki do szkoły dla dzieciaka. Ludzie jak można być takim debilem pytam się?! Kasa na rachunki, jedzenie i spłatę długów to mus. Póki tego nie ma, nikt nawet nie powinien myśleć o nowej kiecce i piwku na wieczór. Są rzeczy ważniejsze niż dogadzanie sobie. Tak samo jeśli oszczędzasz na konkretny cel. Co jest ważniejsze? Nowy błyszczyk czy wyprawa do Indii? Mówisz, że to tylko pięć złotych? Jeśli w ciągu miesiąca kupisz kilka błyszczyków, kaw w Starbucks'ie no i te śmieszne skarpetki z Oysho, to pójdzie stówka jak nic. Zacznij myśleć bardziej długofalowo, a nie jak finansowy dzieciak, co potrzebuje natychmiastowej gratyfikacji w postaci zakupów.

Trzy rzeczy. Banalne do zapamiętania, trudne do zrobienia. Napisałam o tym Kumpeli, zbyła mnie tym, że ma strasznie dużo wydatków. Niektórzy chyba bardzo lubią ryż z keczupem.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...