poniedziałek, 30 czerwca 2014

Możesz wszystko! 25 rysunkowych tygodni.

Może się wydawać, że projekt 50 Tygodni umarł w butach. W końcu nic o nim nie piszę. No, po części to faktycznie umarł. Z nauką rosyjskiego ostatnio mi nie po drodze, z intensywnymi treningami tym bardziej.

Ale mocne postanowienie narysowania/namalowania jednego małego "dzieła sztuki" raz w tygodniu utrzymało się. Nie powiem, walczyło się z lenistwem, prokrastynacją i chęcią robienia wszystkiego innego, tylko nie tego, co powinnam.

Ale to już półmetek, a ja posiadam dokładnie 25 rysunków. Wklejam je tutaj, chronologicznie. Nie, nie po to, żeby się pochwalić. Bez trudu znalazłam dziecko z podstawówki rysujące na moim poziomie, albo i lepiej.

Nie rysuję jeszcze tak jak bym chciała. Ale przynajmniej robię coś w tym kierunku i może… może za rok, pięć, dwadzieścia będę porównywać swoje prace z niedowierzaniem. Poza tym rysowanie relaksuje mój mózg. Wypiera z niego wszystkie koro-absurdy. Jest jak sesja jogi dla szarych komórek i medytacja. Rysowanie uczy dostrzegania szczegółów.

Przypominam, że pomysł na 50 Tygodni powstał po przeczytaniu artykułu na temat talentu. W skrócie: nie ma czegoś takiego jak talent. Jest tylko cięzka praca. 10 000 godzin praktyki zrobi z Ciebie mistrza praktycznie każdej dziedziny.
Oczywiście zaraz odezwą się malkontenci z informacją, że do penych rzeczy trzeba mieć kasę, predyspozycję, geny.

Wiecie ile miał najniższy gracz NBA? 158 cm wzrostu. Sprawdziłam. Powiedzcie mi teraz, że coś jest niemożliwe! Że z jakiegoś powodu nie możemy spełniać własnych marzeń.

Możesz wszystko! Jeśli tylko chcesz pracować na to odpowiednio ciężko.


Który rysunek podoba Wam się najbardziej? Mi chyba Dziewczyna w koronie. Mam chętkę powiesić ją na ścianie J


























sobota, 28 czerwca 2014

8 sposobów na to, jak przestać być wiecznie SPŁUKANĄ


Cofnijmy się w czasie do roku 2010. Jestem wesołą studentką. Mieszkam w akademiku, dostaję stypendium w wysokości około 400zł. Akademik kosztuje 330zł. Utrzymuje się z kasy zarobionej w wakacje i z tego, czym wspiera mnie rodzina. A, że nie pochodzę z rodu bogaczy, to wiecie jak jest…
Mam Przyjaciółkę. Przyjaciółka dostaje stypendium Rządu Polskiego dla zagranicznych studentów (które wynosi dla odmiany 900zł-Rząd Polski jak widać woli studenów zagranicznych od własnych) i od rodziców dostaje 300zł miesięcznie. Żyje więc za średnio 3 stówy miesięcznie więcej niż ja.

Czemu więc pod koniec miesiąca czasem przychodziła z pytaniem: Karola masz pożyczyć stówę?

I jak to się stało, że ja byłam w stanie zjeść, od czasu do czasu coś sobie kupić, a nawet coś zaoszczędzić, a ona często wyczekiwała dnia stypendium z 2 złotymi w portfelu?

Są ludzie, którzy cały czas chodzą spłukani. Choćby nie wiem ile zarabiali, zawsze roztrwonią wszystko. U mojej Przyjaciółki zresztą dalej jest podobnie – wydaje wszystko, mimo że zarabia więcej ode mnie.
Ale nie ma rzeczy niemożliwych. Można dodać swojemu portfelowi trochę grubości, można zwiększyć liczbę cyferek na koncie. Nawet jeśli nie masz za dużo kasy. A nawet SZCZEGÓLNIE jeśli nie masz za dużo kasy.



1.  Budżet.
To absolutna podstawa podstaw. Tak, też mnie to trochę nudzi – to całe spisywanie paragonów, podliczanie i kalkulowanie, ale bez tego się nie da. Skąd masz wiedzieć gdzie się podziały wszystkie Twoje pieniądze, skoro tego nie zapisujesz? Szybka analiza ujawni 3 kolejne sukienki, piąty tusz do rzęs, jedenasty błyszczyk. A no i wyjdą na jaw wszystkie grzeszki imprezowe. 5 drogich drinków i paczka fajek? Really? Tak to właśnie wygląda u mojej Przyjaciółki. Tu 5 zł, tam 5 zł i po wypłacie. Niepilnowane pieniądze nie trzymają się portfela.
Jeśli uda Ci się wyprzeć niekontrolowane zachcianki, możesz zmienić system na trochę prostszy. Weź pulę pieniędzy jakimi dysponujesz na miesiąc. Odejmij wydatki ( akademik, mieszkanie, raty, rachunki, większe zakupy), odejmij kwotę oszczędności (tak, od razu możesz zrobić przelew na konto oszczędnościowe). To co zostało podziel przez liczbę tygodni. Od dzisiaj to jest Twój nieprzekraczalny budżet na tydzień. Na jedzenie, bilety MPK, na imprezę. Tyle wypłacasz z bankomatu i zapominasz o tym, że istnieją jakieś pozostałe pieniądze. Pamiętaj! Budżet tygodniowy jest nienaruszalny!

2.Telefon.
Moja Przyjaciółka jest przyssana do telefonu. Tryliardy smsów i przegadanych minut, to norma. Rachunki od 60 do 150zł to też norma. Zgadnijcie ile ja płacę miesięcznie za telefon?
Tadadadam. 5zł. I to też nie zawsze. Plusy telefonu na kartę J W dobie internetów, fejsbuków i Vibera nie widzę sensu płacenia za telefon. Mam go tylko na wypadek sytuacji awaryjnych.
Ale co jeśli posiadasz super extra smartfona z milionem aplikacji? Szkoda przecież, żeby taki sprzęt się marnował. No cóż, jeśli podpisałeś cyrograf z operatorem to zorientuj się na ile miesięcy. W większości przypadków już na 3-6 miesięcy przed końcem umowy można ją renegocjować. Złóż rezygnację z umowy ze skutkiem na koniec okresu oznaczonego (to ważne! Rezygnując od razu możesz zapłacić karę, ale rezygnację skutkującą na koniec umowy możesz złożyć nawet zaraz po jej podpisaniu i nie zapłacisz nic) i negocjuj z Działem Utrzymania Klienta :D Być może nawet nie wiesz jakie cuda mogą tam zaoferować. To samo tyczy się telewizji na abonament, internetu i innych takich pierdółek.
Więc posłuchaj koleżanki, która pracowała ciężko w tym biznesie, a teraz zdradza Ci jego tajemnice! :D Jeśli nie możesz żyć bez danej usługi, to nie rezygnuj z niej. Ale rezygnację z umowy składaj zawsze, kiedy jest taka możliwość. Przecież zawsze można od niej odstąpić.

3. Ciuchy.
Kolejny pożeracz kasy. Moja Przyjaciółka wyznawała zasadę, że na każdą większą imprezę pasuje mieć nowe ciuchy. Korzystała zazwyczaj z najtańszych sieciówek. Nie patrzyła na materiał. Byle cos było modne i tanie. O borze szumiący, ile ona potem miała tych szmatek, A i tak nie miała się w co ubrać. Zapamiętaj sobie dobrze: o ile nie jesteś blogerką modową, a Twoje przeżycie nie zależy od tego ile nowych szmat sfotografujesz, nie potrzebujesz tira nowych ciuchów co tydzień.
Zaplanuj sensowną Capsule Wardrobe (jeszcze napiszę o metodach jej tworzenia). Postaw na jakość ciuchów i na klasyki. Wystarczy to uzupełnić fajnymi dodatkami. W ten sposób znika problem „nie-mam-się-w-co-ubrać”, ale znika też konieczność chodzenia na zakupy co weekend. Co przestaje znikać? Twoje pieniądze!

4. Kosmetyki.
Kocham moja Przyjaciółkę. I to bardzo. Ale przez nią znienawidziłam różowe błyszczyki do ust. Były wszędzie. 5 w torebce, 3 na biurku, jeden w kieszeni, 4 w łazience i pewnie z 15 pod łóżkiem. Kupowała je nałogowo. Chociaż według mnie w większości nie różniły się od siebie. A już na pewno żaden facet nie byłby w stanie dostrzec różnicy.
Może komuś wydaje się to śmieszne, ale tak właśnie ucieka od Ciebie kasa. Wydajesz ja na pierdoły, bardzo dużo pierdół w przeciągu miesiąca. Nawet jeśli w skali miesiąca zmarnujesz w ten sposób „tylko” 50zł, to w skali roku jest to już 600zł. Za to można kupić lot tam i z powrotem w jakieś fajne miejsce. Możliwe, że zostanie jeszcze na nocleg.
Wracając do mojej Przyjaciółki – pomimo codziennego ataku błyszczyków, rzadko kiedy widziałam u niej jakiś lepszy krem do twarzy. Mówiąc lepszy mam na myśli taki, który nie jest tablicą Mendelejewa w słoiczku, tylko czymś co ma szanse zadziałać. Czy to ma sens? Czy nie lepiej już byłoby postawić na solidną pielęgnację i wyglądać dobrze bez tego przeklętego błyszczyka? Poza tym (analogicznie do punktu 3), jeśli nie jesteś blogerką kosmetyczną, to nie potrzebujesz sterty kosmetyków. Wystarczy Ci dobra pielęgnacja i kilka kosmetyków do makijażu, które wydobędą Twoje atuty. I NIE – setny lakier do paznokci, piąty tusz i dwudziesta szminka NIE UCZYNIĄ CIĘ szczęśliwszą, piękniejszą, bardziej pożądaną. Po prostu. To tylko chwyt marketingowy.

5.  Jedzenie.
Na jedzeniu teoretycznie nie warto oszczędzać. Teoretycznie, bo chodzi o to, żeby nie oszczędzać na jego jakości. Moja Przyjaciółka w akademiku żywiła się serkiem wiejskim i tostami z nutellą. Ale na mieście… oj na mieście… Kebaby, pizze, fundowanie obiadów w restauracji bogatszym koleżankom (zastaw się a postaw się). Nie ma się co dziwić, że mimo dużej ilości jedzenia przywiezionego z domu (bycie słoikiem to jednak jest boska sprawa!), czasami do jedzenia zostawał jej ryż z ryżem. W kwestii jedzenia mam kilka żelaznych zasad. Jedzenie na mieście to absolutne minimum – nie potrafię z niego całkiem zrezygnować, uwielbiam wyjścia do restauracji! Najczęściej jednak korzystam z tej przyjemności, kiedy płaci… mój szacowny pracodawca :D Po drugie ograniczam marnowanie jedzenia do minimum, chociaż jeszcze nie udało mi się go całkowicie zlikwidować. Jedzenie wyrzucone do kosza, to jak pieniądze wyrzucone do kosza. No i taki trochę brak szacunku, dla czegoś, czego niektórym brakuje. Trzecia i ostatnia wskazówka to planowanie posiłków. Mając menu na tydzień łatwiej zrobić zakupy i nie wydać kasy na coś zbędnego. Polecam też gotowanie na 2 a nawet 3 dni z rzędu (proszę tu nie wybrzydzać, że to nudne, Twoje kubki smakowe to za przeproszeniem nie jakieś księżniczki) i mrożenie czego tylko się da. A no i bycie okazjonalnym słoikiem to też świetny patent – pyszny domowy obiad za darmo. Co za okazja!

6.  Dodatkowa kasa.
Jeśli kasy masz tak mało, że nie możesz z niej wycisnąć ani złotówki oszczędności, to nie ma innej rady. Blogi finansowe promują „oszczędzanie przez zarabianie”. Skorzystaj z tej pięknej idei i poszukaj jakiejś dodatkowej pracy, albo nie odmawiaj, kiedy to praca znajdzie Ciebie. Może to być nawet jednorazowa zabawa. W trakcie bezrobocia pomagałam pisać projekt o dofinansowanie z unii. Te dwie stówy uratowały mi życie. Przyjaciółka robiła tłumaczenia. To też uratowało jej życie. Żadna praca nie hańbi. Więc zacznij szukać pomysłów na dodatkowy zarobek.

7.  Przekonania.
Moja Przyjaciółka często powtarza tą głupią wyświechtaną frazę, że „pieniądze szczęścia nie dają, dopiero zakupy”. Szczerze to nie zauważyłam tego porażającego tabunu szczęścia, nawet jeśli wracała z pięciogodzinnych zakupów. Do tego ten idiotyzm, że raz się żyje. Tfu. Szczęście jest wtedy, kiedy może się walić i palić, a Ty wiesz, że w razie czego sobie poradzisz. Mogą na przykład zwolnić Cię z pracy, odebrać stypendium, rodzina może się obrazić i już nie robić Ci przelewu – a Ty wiesz, że dasz sobie radę nawet jeśli przez pół roku nie zobaczysz ani złotówki. To jest szczęście. Albo kiedy możesz rzucić wszystko w diabły i pojechać na koniec świata. Bo Cię stać. Szczęście to przyjaciele, rodzina, podróże. Szczęście to wolność od przymusu kupowania. Szczęście to przeżycia, a nie przedmioty. Jeszcze nigdy nie widziałam kobiety, która doznałaby trwałego szczęścia z powodu kiecki, czy szminki.

8. Wolny czas.
Dla mojej Przyjaciółki wolny czas często oznaczał albo imprezy, na które trzeba było wyposażyć się oczywiście w alkohol i często paczkę fajek. Nie mówię, często zdarzało mi się dołączyć do tego :D Albo wypad na maraton zakupowy. Zawsze wiązało się to z wydawaniem jakiejś kasy. Nie chcę myśleć ile kasy w ten sposób przebimbałyśmy. We dwie – nie jestem tu bez winy! Przekichane jeśli jeszcze obracasz się w towarzystwie ludzi bogatszych od siebie, co to piją zawsze droższe alkohole (piwo jest dla biedaków, kupujemy whisy/ey), palą droższe papierosy i jedzą droższe kebaby. Jak tu nie zbankrutować? Hmmm szoppingi proponuję zamienić na spacery, pikniki, wyjścia na basen, czy gdziekolwiek. Palenie najlepiej rzucić –da się to spokojnie, mówię to ja, były palacz! Obecnie wypalenie połówki papierosa powoduje u mnie silny odruch wymiotny, a kiedyś żywiłam się dymem. A alkohol i imprezy? Cóż, nie będę propagować idei zabawy na trzeźwo, bo połowa mnie wyśmieje, chociaż tak, da się bawić bez piwa i drinków. Od czasu do czasu dobra zabawa połączona z butelką czegoś dobrego nie zaszkodzi. Ale od czasu do czasu. A nie co tydzień. Od czwartku do niedzieli.


Życzę mojej Przyjaciółce, żeby było ją kiedyś stać na wymarzony bajerancki samochód i na te wszystkie planowane podróże. Życzę tego wszystkim Przyjaciółkom. Może chociaż jedna posłucha J

niedziela, 22 czerwca 2014

"Może w czymś pomóc?", czyli o sklepowych terrorystach słów kilka.

Źródło zdjęcia  tutaj

Potrzebowałam bluzki. Białej bluzki nadającej się do pracy i może na jakieś wyjście po pracy. Na firmowego drinka, albo na randkę z Połówkiem. Coś na tyle niewyzywającego, żeby nie chcieli mnie z korpo wyrzucić i żeby arktyczna biurowa klima nie odmroziła mi biustu. Ale też na tyle fajnego, żebym mogła wyjść na miasto i nie zostać pomylona z zakonnicą.

Że takie rzeczy muszę zmacać, obejrzeć i przymierzyć, skończyło się na kolejnym maratonie po galerii handlowej. Trochę zapomniałam o urokach szopingu. Kobiety z obłędem w oczach, wykończeni mężczyźni,  rozdarte dzieci, szturchnięcia i kopniaki.

A wymarzonej bluzki nie ma. Już mam wychodzić. Już Połówek zaczyna szukać drobnych, żeby zapłacić za parking, kiedy nagle kątem oka dostrzegam coś interesującego. W sklepie do którego zazwyczaj nie wchodzę, bo za drogo, wisi sobie na wieszaczku radośnie biała ślicznotka z aplikacjami z koralików. Kasy mam trochę – w końcu oparłam się pokusie szmat z HM i kolejnych smarowideł z otaczających drogerii, więc co mi tam! Wchodzę!

Nie dobiegłam jeszcze do wieszaka, kiedy milutka kasjerka pyta „Może w czymś pomóc?”.
Hmmm mam dwie ręce, dwie nogi, na dodatek sprecyzowane oczekiwania. Odpowiadam grzecznie, że nie-dziękuję.

Przedarłam się do białej ślicznotki. Macam, czytam metkę, sprawdzam cenę. Wszystko akceptowalne. Wypadałoby przymierzyć. W mojej głowie właśnie narodziła się myśl o konieczności odnalezienia rozmiaru, kiedy słodki głos pyta, czy „pomóc odnaleźć właściwy rozmiar?”.
Wspominałam już, że mam dwie sprawne ręce? Wspominałam. Tym razem pytanie zadało inne dziewczę. No ale, skoro już tak jej na tym zależy, to ok, pozwalam odnaleźć zgrabną nieuwalaną ciemnym podkładem Skę. Już biegnę lekko do przymierzalni, kiedy zatrzymuje mnie trzecia z nich, świdruje okiem zawartość moich ramion i sugeruje, że „do takiej bluzeczki świetnie pasowałaby długa spódnica, tam w kącie akurat mamy takie na przecenie, może przynieść jedną?”.

Zaczynam się już lekko irytować, ale znowu grzecznie odmawiam. Odgradzam się od uśmiechniętych heter zasłonką w przymierzalni. Nie przeszkadza to w kilkukrotnym zapytaniu, „czy rozmiar w porządku? A może przynieść coś jeszcze?”. Połówek zwija się ze śmiechu. Ja za chwilę zacznę gryźć.
Bluzka o dziwo spoko. Stanik nie prześwituje, wygląda ładnie, nosi się wygodnie. Opuszczam przymierzalnię i znowu jestem wystawiona na pastwę pań sprzedawczyń.

„Tylko jedną bluzeczkę Pani kupuje? Polecam koszule z aplikacjami, mamy trzy kolory do wyboru!”. Tym razem odburkuję coś pod nosem i biegnę do kasy. Towar na ladę, karta płatnicza w ręku. Może przestaną wreszcie? Niestety. Najbardziej czarnowłosa z nich (chyba kierowniczka) patrzy na moje małe zakupki i mówi „A nie chciałaby Pani do tej bluzeczki lnianych spodni? Akurat mamy takie śliczne!”. Nie mam już siły. Płacę i wybiegam z tego piekła.

W głowie wciąż szumi mi od nawału idiotycznych pytań. Ktoś mi teraz powie, że niby zakupy to przyjemne doświadczenie?


Moja noga więcej w tym sklepie nie postanie. W upierdliwy sposób chcieli więcej zarobić, to nie zarobią wcale. Bo z obsługą klienta za wiele to nie miało wspólnego. Tylko z nachalnym wymuszaniem większych zakupów.

Pracowałam kiedyś w sprzedaży i wiele mogę zrozumieć, ale takiego poziomu natręctwa - nigdy!

wtorek, 17 czerwca 2014

Żyje się tylko raz! Więc zaszalej i idź na zakupy!


Taka sytuacja. Kuchnia pracownicza w mojej „ukochanej” korpo. Wiaterek z klimy podwiewa mi włosy i roznosi wszędzie radosne mikroby. Ja i koleżanka toczymy różne dyskusje nad naszymi kanapkami z kiełkami różnych dziwnych roślin.

Ona: Kuuuurczę! Nie mogę się już doczekać wypłaty. Muszę sobie kupić nowe ciuchy. Ciągle biegam w tych samych.

(Tutaj nadmienię, że koleżanka nosi się ładnie. Ubrania bez śladów znoszenia, co jakiś czas pojawia się jakiś nowy ciuszek. Absolutnie nie wygląda jak menel noszący dzień w dzień ten sam poplamiony podkoszulek i dziurawe dżinsy.)

Ja: A ja chyba nie kupuję żadnych ciuchów w tym miesiącu. Lepiej coś zaoszczędzę. I chyba nie potrzebuję niczego nowego.

Ona: Ale jak to?! No weeeeź. Żyje się tylko raz. Idź zaszalej. W końcu musisz sobie wynagrodzić jakoś te godziny w robocie.



Zakładam, że sentencja z powyższego obrazka jest znana praktycznie każdemu. Pamiętam do dzisiaj swoją reakcję po pierwszym przeczytaniu jej. Jakbym dostała cegłą po głowie, bo przeciez siedzę w tej maszynce.

Pracuj-kupuj-konsumuj-pracuj-kupuj-konsumuj-pracuj-kupuj-konsumuj-umrzyj.

Najbardziej przerażające wnioski z tej pogawędki?

Że musimy kupować, nawet jeśli mamy ładne niezniszczone rzeczy. Taki mamy zakodowany rytuał. Takie mamy równanie w mózgu, że wypłata/kieszonkowe/pieniądze za cokolwiek=zakupy. Jakby waluta nas parzyła.

Że oszczędzanie jest nudne (jak pisał u siebie na blogu Wolny). A zakupy to cos, co pozwala zaszaleć, odreagować, wyrzyć się. Czy naprawdę tylko takie żałosne sposoby poprawiania sobie nastroju mamy w zasięgu ręki? Czy tylko zakupy budzą w nas emocje?

Że siedzimy w tej maszynce po uszy. Spędzanie długich godzin w znienawidzonej pracy jest normalne. Wynagradzanie sobie tego straconego czasu i ogromnego stresu zakupami tez jest. Z czasem tylko coraz droższe zakupy poprawiają nam humor, więc musimy więcej pracować, żeby było nas stać. Paradoksalnie. Nie lepiej wyrwać się z łańcuszka tkwienia w znienawidzonej pracy i wynagradzania sobie tego zakupami?

(Powiedział przemądrzały korpoludek, który spędza w pracy ponad 40 godzin tygodniowo. Ale wciąż mam nadzieję, że wyrwę się z tego na długo przed emeryturą.)

środa, 11 czerwca 2014

Spełniam swoje marzenia!


I znowu na chwilę zniknęłam na chwilę. Powód? Dojście do wniosku, że marzeń nie można odkładać na wieczne jutro. Bo nie mamy pewności, że jutro nadejdzie.

Wśród marzeń i planów na ten rok znalazły się dwie podróże. Wiedeń i Rzym. Stwierdziłam, że pora na realizację jednego z nich. Wymiernym skutkiem rozsądniejszych zakupów i bardziej oszczędnego stylu życia jest to, że mogłam sobie pozwolić na taki wyjazd bez większych wyrzeczeń.

Pamiętacie wycieczki szkolne? Ja wspominam to mniej więcej tak: chora oszczędność. Spanie w najtańszych zapyziałych ośrodkach. Burgery po 1euro z maka. A pod najpiękniejszymi atrakcjami możemy sobie conajwyżej postać, bo kto by płacił 15 euro za popatrzenie na jakies tam starocie? Oszczędność której nie popieram. Bo jaki sens ma oszczędzanie na jakości? Jaki sens ma taniutka wycieczka na którym będziesz podziwiać wszystko przez szybę?





Ten wyjazd miał być wysokiej jakości, co nie znaczy, że miało być drogo. Z noclegiem ładnym i nie na końcu świata (udało się dzięki fajnemu Grouponowi). Chciałam zajrzeć do muzeów i pałacy. Spróbować miejscowej kuchni i wina. Udało się wszystko zrobić porządnie, a z drugiej strony bez przepłacania i przeładowania atrakcjami. Bez pośpiechu i z dużą dozą spontaniczności. I było.

Samo pakowanie uświadomiło mi, jak niewiele człowiekowi potrzeba do szczęścia. Jedna para dżinsów, spódniczka, bluza, kilka podkoszulków, próbki kremów, kilka przyborów toaletowych, tusz do rzęs. Spokojnie zmieściliśmy się z Połówkiem do jednej torby.




Wystarczy uśmiech i para silnych nóg. Malutki hotelowy pokoik staje się królestwem, bo ma najwygodniejsz łóżko świata. Nie ma nic przyjemniejszego niż mozliwość zatopienia się w bielutkiej pościeli po całym dniu zwiedzania. Nagle trzy podkoszulki wystarczają i jakoś znika problem „nie mam się w co ubrać”. Wystarczy krem i tusz do rzęs, żeby dobrze wyglądać. A lampka domowego wina wypita w miejscowej knajpce smakuje najlepiej na świecie.




Podróżowanie uczy, że tak naprawdę niewiele potrzeba nam do szczęścia RZECZY i PRZEDMIOTÓW. O wiele więcej dają nam świetni ludzie obok, widoki pięknych miejsc i delektowanie się wspaniałymi smakami. Możemy o tym gadać i gadac i gadać. I cieszyć się wciąż na nowo. Drogie buty nie dadzą nawet ułamka tego szczęścia, ani nawet drogi samochód czy drogie mieszkanie (szczególnie jeżeli wiąże się z podpisaniem cyrografu na 30 długich lat). Najpiękniejsze są rzeczy, których nie można mieć za pieniądze.


Najpiekniejsze jest wyruszenie w świat z małą torbą podróżną. Najpiekniejsze jest spacerowanie z ukochaną osobą u boku, nawet jeśli czasem pokłócicie się o to, czy iść w prawo, czy może w lewo. Najpiękniejsze jest spełnianie swoich marzeń. Bo nie mamy czasu, żeby odwlekać je na później.

wtorek, 3 czerwca 2014

Recenzja: "Steve Jobs"


Z biografią Steve’a Jobsa miałam ten problem, że pojawiła się na bardzo wielu blogowych wish-listach, ale brakowało jej recenzji.

Chociaż spodziewałam się tego. 700 stron opowieści o człowieku i technologii. To nie to samo, co kolejny poradnik o jedzeniu i podrywaniu. Mimo tego, kiedy przy pewnej okazji Połówek zapytał mnie, co chciałabym dostać w ramach prezentu, odpowiedziałam bez zająknięcia: biografię Jobsa.

Ta książka okazała się czymś więcej, niż się spodziewałam. Widziałam film, znałam mniej więcej jego historię, pamiętałam kiedy w internecie pojawiły się zdjęcia wyniszczonego chorobą człowieka, a potem informacje o śmierci. A jednak ta biografia niesamowicie mnie wciągnęła.

Czytałam ją w nietypowy dla mnie sposób. Zazwyczaj pochłaniam książki w kilka godzin. Czytanie tej było różne. Raz połykałam 100 stron, potem czytałam 5 i musiałam zrobić przerwę na przemyślenie czegoś, albo wyszukanie dodatkowych faktów w internecie.



Mogą powiedzieć, że ta biografia miała w sobie wszystko. Wciągającą historię o spełnianiu swoich marzeń i smutną opowieść o przegranej walce z chorobą. Było dużo bezwzględności i chamstwa, ale była też miłość, która przetrwała pomimo trudnego charakteru, lat i choroby. W trakcie czasami zaczynałam głośno się śmiać, czasami mówiłam coś w stylu „nooo tak, a więc to dlategoooo… o to chodziłoooo… a więc tak to byłoooo”, a czasami doświadczałam głębokiego smutku.

W opowieść o życiu człowieka o skomplikowanej osobowości wpleciono informacje na temat technologii, komputerów, oprogramowania. Ale to nie przeszkadzało mi – kompletnemu laikowi. Dużo się dowiedziałam. Do tego doszło trochę wiedzy na temat biznesu i marketingu.

Apple nigdy mnie za bardzo nie interesowało. Inni jarali się Macbookami, iPodami i iPhonami, ja kojarzyłam zaledwie cudowne komputery z obudową z przejrzystego plastiku, które były dostępne w kolorach tęczy. Z tym, że nawet nie wiedziałam, że to wynalazek Apple.

Z książki wyłonił się obraz człowieka, który potrafił zrobić awanturę, oszukać najlepszego przyjaciela i zwyzywać kogoś od debili. Ale potrafił też troszczyć się o każdy szczegół swojego produktu, docenić swoją konkurencję, wykazać się najwyższym honorem. Może dlatego pierwszy raz w życiu spojrzałam na to, co stworzył. I wiedząc to wszystko, mogłam bardziej docenić coś, co kiedyś było po prostu komputerem, czy telefonem. Kolejnym gadżetem, a nie dziełem sztuki.

Od razu powiem, że nie, nie planuję wykupienia wszystkiego co zrobili w Apple, chociaż iPhone4 został poważnym konkurentem dla Samsunga Galaxy S3 mini na stanowisko mojego przyszłego telefonu, które będzie do obsadzenia kiedy zepsuje się wysłużona Xperia. Czyli pewnie za jakiś rok...

A zatem jeśli masz ochotę na wciągającą opowieść o epoce komputerów, o kreowaniu genialnych produktów, o zmienianiu świata i o bezkompromisowym człowieku, który brał w tym wszystkim udział – przeczytaj. Warto.

niedziela, 1 czerwca 2014

Nowa Pielęgnacja: bez SLS, Aluminium i Fluoru


To moja nowa dewiza w kwestii podstawowej pielęgnacji. Wzięłam pod lupę trzy czynności pielęgnacyjne, które wykonujemy najczęściej: mycie się (twarzy, ciała i włosów), stosowanie dezodorantu, i mycie zębów.

O tym, że nie lubię płacić za kosmetyki-szkodniki już pisałam. Przyszła pora coś z tym zrobić.
Na pierwszy ogień kilka miesięcy temu poszły wszelkie szampony i żele do mycia. Cel: wytępić SLS. Naczytałam się o szkodliwości tego silnego detergentu i powiązałam go z moją wiecznie podrażnioną skórą głowy. Mówię tutaj o podrażnieniu wręcz nieznośnym, które niektóre szampony jeszcze nasilały. Dermatolog zalecił szampon przeciwłupieżowy, ale po niektórych było jeszcze gorzej.

W kwestii żelu pod prysznic musiałam się zastanowić trochę dłużej. Uwielbiałam mojego orchideowego Palmolive. Zwyciężył argument o tym, że skóra to jednak nasz największy organ i lepiej ograniczyć jej kontakt ze szkodliwymi substancjami.

I tak w mojej łazience pojawił się:
  • Żel do mycia ciała i włosów dla dzieci z Rossmana (i podrażnienie skóry głowy zniknęło)
  • Olejek pomarańczowy z BU do mycia twarzy (jest ze mną właściwie od lat, zużyłam już kilka opakowań i cały czas jestem tak samo zachwycona).

Stosunkowo nową zmianą jest zamiana antyperspirantu na ałun. W kwestii antyperspirantów dyskusja cały czas jest w toku. A to parabeny, a to sole aluminium, rak piersi, Alzheimer… Są i zwolennicy i przeciwnicy teorii szkodliwości. Ja zdecydowałam, że skoro pojawiają się jakieś podejrzenia, to coś może być na rzeczy. Wolę nie stosować czegoś potencjalnie szkodliwego. Zresztą ałun kusił mnie już od kilku miesięcy. I w końcu skusił!

Jestem z niego całkiem zadowolona. Nie hamuje pocenia (w trakcie stresującej rozmowy odrobię mi to przeszkadzało), ale za to zabija zapach potu. Testowałam go w trakcie tych kilku dni, kiedy temperatura dobijała 30 stopni – było całkiem ok. Do tego nie podrażnia, jest wydajny, nie zostawia ŻADNYCH śladów na ubraniach i nie muszę się zastanawiać, czy aby mi nie zaszkodzi.

Trzecia zmiana jest dopiero w planach i dotyczy pozbycia się pasty w fluoerm z mojej łazienki. Fluor to również jedna wielka kontrowersja. Dla jednych trucizna (a nawet narzędzie manipulacji społeczeństwem) bardzo niekorzystnie wpływająca na pracę naszego mózgu i prędkość reakcji, dla innych świetny środek do ochrony zębów, który stosowany  rozsądnie nie ma prawa zaszkodzić.

Szczerze? Całe życie stosuję pasty z fluorem, a moje zęby są raczej słabe. Skoro nic mi nie dały, skoro i tak piję w większości fluoryzowaną wodę i sporo zielonej herbaty (która tez zawiera fluor), to postanowiłam wyrzucić go z pasty do zębów. Póki co wykończę tubkę Colgate i będę bardziej dokładnie płukać usta. A tak ogólnie to przymierzam się do szałwiowej Ziaji. Zobaczę jak wypadnie w testach.


Taka podstawowa pielęgnacja dobrze się u mnie sprawdza. Nie czuje jakbym z czegoś rezygnowała. Moja skóra i włosy całkiem dobrze zareagowały na zmiany. Do tego jest taniej, wydajniej. Przestały mnie kusić drogie „profesjonalne” szampony i kolejne nowości wśród żeli i dezodorantów. Za zaoszczędzoną kasę mogę sobie kupić lepszy podkład, czy szminkę. I do tego jest zdrowiej.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...