czwartek, 17 kwietnia 2014

Czy lakiery ESSIE dają radę?


Po dosyć ciężkich tematach poruszanych ostatnio, przyszła pora na coś lżejszego.

Do tej pory szaleństwem było dla mnie wydawanie na lakier do paznokci więcej niż 10 zł. Ale zacznijmy może od tego, że paznokci malować nie znoszę.

A.  Czuje się lekko upośledzona, kiedy czekam z mokrym lakierem na paznokciach i nie mogę niczego zrobić. A i tak zawsze coś zmajstruję takiego, że potem mam pełno zniszczeń zamiast gładkiej tafli.
B. Zazwyczaj na drugi dzień zaczynają się odpryski. Czasem nawet tego samego dnia. A że nie mam ochoty tracić czasu na wszystkie te bazy i utwardzacze, to zazwyczaj drugiego dnia muszę wszystko zmywać.



Czy w obliczu takiej niechęci do manicure w ogóle jest sens wydawać 30zł na lakier?

Jeśli to Essie, to jest!

I nikt mi nie zapłacił za reklamę. Serio J

Ten lakier przeszedł test bojowy: mycie naczyń, mycie włosów, pranie ręczne, pomoc przy przeprowadzce, plus godzina łazienkowych rytuałów upiększających (peeling, mycie głowy itd.)
Wytrzymał w stanie nienaruszonym 5 dni. 


Co daje pięć dni bez konieczności malowania paznokci przy zachowaniu ładnego wyglądu dłoni. Ulga, że nie musze się już babrać z lakierem lub wstydzić własnych rąk. Mam święty spokój przez cały roboczy tydzień.


Więc jeśli z jednej strony masz na niego chętkę, a z drugiej nie wiesz, czy warto, to skuś się. Przynajmniej jeśli tak jak ja należysz do osób pałających nienawiścią do głupich zabiegów kosmetycznych, ale musisz jakoś wyglądać J

+
Szatańska trwałość
Ładne kolorki
Równie ładne opakowanie
Święty spokój
Całkiem dobrze schnie (aczkolwiek pomalowanie paznokci i pójście spać skończyło się "jak zwykle" czyli niezwykle interesującą fakturą moich paznokci)

-
Cena w okolicach 30zł (w Hebe), czyli sporo jak na taką pierdółkę
Jeśli zbyt szybko zabierzesz się za malowanie nowej warstwy, to dorobisz się "bąbelków" (widać na focie z różami)


sobota, 12 kwietnia 2014

Byłam klasową ofiarą losu i cieszę się z tego!


Tak, wiem. Ten tytuł brzmi głupio. Bo jak można się cieszyć z czegoś takiego?

Kto doświadczył bycia szkolnym kozłem ofiarnym, ten wie o czym mówię. Setki nieprzyjemnych wspomnień, nieprzespanych nocy, skopane poczucie własnej wartości, przejmująca samotność i dużo, dużo innych „efektów ubocznych”. Są ludzie, którzy po czymś takim już nigdy się nie podniosą. Ale są też tacy, którzy wyjdą z tego silniejsi.

Muszę Wam powiedzieć, że kiedyś nie lubiłam się z tego zwierzać. Myślałam, że jak komuś o tym opowiem, to wyjdę na słabeusza i jeszcze bardziej podkreślę fakt bycia ofiarą. To jak z tym poczuciem bycia „lewą”, o którym pisałam tutaj. Ale teraz mogę mówić o tym z uśmiechem. Wstydzić to się mogą moi dawni klasowi koledzy. Nie odbierajcie też tego posta jako żalenie się. Pisze go z uśmiechem na ustach. A piszę dlatego, że jest wiele osób, którzy mają ten sam problem. I widzę, jak ludzie, którzy nigdy nie przeszli przez takie piekło, dają im beznadziejne rady.

Już pierwszego dnia gimnazjum wiedziałam, że czekają mnie ciężkie lata. Taka mi się trafiła klasa ze zgraną drużyną doborowych idiotów. Znienawidzili mnie w ciągu miesiąca, a docinki, opluwanie, wyzwiska i głupie żarty były na porządku dziennym. Pewna koleżanka lubiła przyklejać na plecy pomalowane czerwonym pisakiem podpaski dziewczynom, których nie znosiła. Dziwnym trafem byłam jednym z jej celów. Wkładanie noszonych męskich szortów do plecaka też się trafiło. Do tego sporo upokarzania przed nauczycielami i innymi uczniami. Po prostu każdego dnia wystawiali mnie na porcje swojej nienawiści.

Wracając do domu często szłam samym krawężnikiem, tuż obok ruchliwej ulicy. Pamiętam tą myśl, że wystarczyłby jeden krok w prawo i cały ten koszmar się skończy. A jednocześnie już wiedziałam, że wystarczy przetrzymać te paskudne trzy lata. 
Wiedziałam, że pewnego dnia będę szczęśliwa, że koszmar się skończy. Ich chamstwo zaczęło mnie motywować. Chciałam im pokazać. Chciałam odnieść sukces i zrobić im na złość. Nie byłabym tu gdzie jestem, gdyby nie to, co mi zafundowali. Nie planowałabym iść jeszcze dalej.
Poza tym nauczyli mnie odporności. Już się nie przejmuje tym, czy ktoś mnie lubi, czy nie. Czy mnie obgaduje, czy wyśmiewa. Byłam sama przeciw 30 osobom. Potrafię robić swoje.

Wyprowadziłam się do innego miasta, znalazłam super faceta, całkiem nieźle płatną pracę. Mam przed sobą fajne perspektywy. Moje koleżanki to w większości już matki, czasem mężatki. Mieszkają w tym samym miejscu. I z tego co sie orientuje ich główną aspiracja jest praca w sklepie z ciuchami. Może skończyłabym jak one, gdyby mnie wtedy nie odtrącili?

Niestety nie napiszę, że zmiana w człowieka z normalnym poczuciem własnej wartości była prosta i szybka. Zajęło mi to jakieś 8 lat, w trakcie których zrobiłam całą masę głupot. Głupoty wynikały głównie z tego, że dalej czułam się ofiarą. Dopiero po jakimś czasie mi przeszło. Pomogło przełamywanie własnych barier i strachów. Powoli dostrzegałam paradoks: głupi, chamscy i brzydcy ludzie wmówili mi, że to ja jestem głupia i brzydka. Przejrzałam na oczy.

Jesteś klasową ofiarą losu?
·         Nie podlizuj się tym, którzy Cię obrażają. Nie dawaj ściągać tylko po to, żeby Cię polubili. Nie rób za nich zadań domowych. Bardziej Cię potem wyśmieją. Niech zbierają tyle jedynek ile się da. Jak będą kiblować, to przynajmniej pozbędziesz się ich z klasy.
·         Nie zmieniaj się dla nich. I nie upodabniaj się do nich. Na serio nie warto.
·      Popatrz na nich obiektywnie. Czy są tacy fajni, mądrzy i piękni? Raczej tylko starają się wmówić otoczeniu, że są lepsi. Tak naprawdę to zera. Więc nie bierz na poważnie tego, co mówią. Nie pozwól, żeby ludzie z kompleksami zniszczyli twoje poczucie własnej wartości.
·         Zaciśnij zęby i wytrwaj. Czas szybko płynie, a karma to suka. Kiedyś los może się odwrócić i kiedy ty będziesz na szczycie, oni będą na dnie.

piątek, 4 kwietnia 2014

Prywatna Historia Motywacyjna: czyli o tym, jak postanowiłam skończyć AWF (nienawidząc Wu-eFu)


Zauważyliście, że w ciągu ostatnich lat pojawiła się moda na robienie rankingów tych kierunków studiów, które dają potem najlepszą pracę? Na pewno zauważyliście, takie artykuły są wszędzie. Mojego kierunku nie znalazłam chyba na ani jednej takiej liście…
Pierwsza myśl: trzeba było wybrać filologię rosyjską. Korpo stoją otworem dla władających rożnymi dziwnymi językami. Posadka ciepła, kasa dobra i w ogóle luz blues.

STOP!

Ukończyłam AWF. Może nie Wychowanie Fizyczne, bo w roli nauczyciela wu-efu nigdy się nie widziałam. I jestem z siebie niesamowicie dumna, o wiele bardziej niż byłabym będąc absolwentem UW, UJ i innych prestiżowych uczelni. Dlaczego?

Cofnijmy się do początku. Mianowicie nigdy nie byłam dobra z wuefu. Nienawidziłam go. Przed każdą lekcja bolał mnie żołądek. Szukałam najdrobniejszego pretekstu do uniknięcia ćwiczeń. Do tego stopnia, że temat zaczął być poruszany na wywiadówkach. Teraz sobie myślę, że chyba nie byłam taka kiepska, ale pozwoliłam to sobie wmówić. Znacie zapewne tych cudownych wuefistów, co to sami nie zademonstrowali głupiego przysiadu, ale do krytykowania i wstawiania kiepskich ocen byli pierwsi. Po którejś z kolei krytyce zaczęłam sobie sama wmawiać „jestem do niczego, na pewno nie złapie tej piłki, nie zrobię tego przewrotu, skoczę najkrócej, pobiegnę najwolniej i zepsuję cały wyścig”.

I najczęściej tak było. Skutek: zaczęłam być wybierana jako ostania do drużyny. Jak w amerykańskich filmach o nastoletnich ofiarach losu J Nikt nie chciał razem ze mną grać. I oczywiście byłam oskarżana o wszelkie klęski i niepowodzenia. A głupi przegrany mecz siatkówki to dla takich gówniarzy koniec świata.
Przeciwieństwem była nauka. Uczyłam się szybko, łatwo zapamiętywałam. Najtrudniejsze nawet sprawdziany to była przyjemność w porównaniu do 45 minut katorgi zwanych wuefem.

Taki stan rzeczy utrzymywał się mniej więcej do liceum. Bo w liceum dziewczynom nie chciało się latać za piłką. Nie było presji na bycie najszybszym, najlepszym. Wystarczyła odrobina zaangażowania, żeby dorobić się ślicznej piąteczki na świadectwie. Ale gdzieś w głowie miałam to cudne określenie, jakie wtedy przypadało osobom „nieuzdolnionym sportowo”: LEWA.

To słowo wierciło mi w mózgu. Chciałam się go pozbyć. Już nigdy nie chciałam być LEWA. Po maturze od niechcenia weszłam na stronę AWFu. Wtedy to był jeszcze szalony pomysł. Ta wybierana na końcu miałaby studiować na Akademii Wychowania Fizycznego? Śmieszne! Słowo „wu-ef” przechodziło przez moje usta razem z falą obrzydzenia. Ale o dziwo spełniałam wymagania.

Bardzo się bałam. Bardzo. Wiedziałam, że dla większości ludzi studia oznaczają powolny koniec tyranii wuefistów. A dla mnie przygoda miała się dopiero zacząć. Ale złożyłam papiery. Tylko na tą jedną uczelnię. I dostałam się!

Pisałam na początku o amerykańskich filmach. Zgodnie z ich scenariuszem teraz powinnam napisać, jak to nagle stałam się najlepsza, zgarniałam same piątki i wygrałam jakieś bardzo ważne zawody. Skłamałabym. Czasem było bardzo ciężko. Czasem się załamywałam, miałam ochotę uciec z tej uczelni. Czasem byłam mega kiepska. Ale wszystko jakoś zdawałam. Przełamywałam bariery. Uczyłam się nowych rzeczy. I w niektórych byłam nawet dobra. Może nie najlepsza, ale dobra.

Od obrony minęło już trochę czasu. Już nie jestem lewa. Nie ma już tego słowa w mojej głowie. Może te studia nie dały mi tyle, co jakiś dziwaczny kierunek na Politechnice, czy jakaś nietypowa filologia. Ale ciepłą posadkę w korpo i tak dostałam. Na rozmowie kwalifikacyjnej zapytali mnie, co było moim największym wyzwaniem i zarazem sukcesem. Odpowiedziałam, że skończenie studiów na tej uczelni.

MIT: ludzie z awuefu to tępe mięśniaki.

PRAWDA: studiując na awuefie musisz się uczyć, często całkiem sporo. Przedmioty sa mocno zróżnicowane, od prawa do anatomii. Ale tutaj nie wystarczy być dobrym „uczniem”, nie wystarczy zakuwać. Musisz być nie tylko sprawny umysłowo, ale też fizycznie. To podwójne wyzwanie. I to mnie w tym wszystkim najbardziej pociągało J A no i faceci są przystojni a imprezy boskie J
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...