Taka
sytuacja. Kuchnia pracownicza w mojej „ukochanej” korpo. Wiaterek z klimy
podwiewa mi włosy i roznosi wszędzie radosne mikroby. Ja i koleżanka toczymy
różne dyskusje nad naszymi kanapkami z kiełkami różnych dziwnych roślin.
Ona:
Kuuuurczę! Nie mogę się już doczekać wypłaty. Muszę sobie kupić nowe ciuchy.
Ciągle biegam w tych samych.
(Tutaj
nadmienię, że koleżanka nosi się ładnie. Ubrania bez śladów znoszenia, co jakiś
czas pojawia się jakiś nowy ciuszek. Absolutnie nie wygląda jak menel noszący
dzień w dzień ten sam poplamiony podkoszulek i dziurawe dżinsy.)
Ja: A
ja chyba nie kupuję żadnych ciuchów w tym miesiącu. Lepiej coś zaoszczędzę. I
chyba nie potrzebuję niczego nowego.
Ona:
Ale jak to?! No weeeeź. Żyje się tylko raz. Idź zaszalej. W końcu musisz sobie
wynagrodzić jakoś te godziny w robocie.
Zakładam,
że sentencja z powyższego obrazka jest znana praktycznie każdemu. Pamiętam do
dzisiaj swoją reakcję po pierwszym przeczytaniu jej. Jakbym dostała cegłą po
głowie, bo przeciez siedzę w tej maszynce.
Pracuj-kupuj-konsumuj-pracuj-kupuj-konsumuj-pracuj-kupuj-konsumuj-umrzyj.
Najbardziej
przerażające wnioski z tej pogawędki?
Że
musimy kupować, nawet jeśli mamy ładne niezniszczone rzeczy. Taki mamy
zakodowany rytuał. Takie mamy równanie w mózgu, że wypłata/kieszonkowe/pieniądze
za cokolwiek=zakupy. Jakby waluta nas parzyła.
Że
oszczędzanie jest nudne (jak pisał u siebie na blogu Wolny). A zakupy to cos,
co pozwala zaszaleć, odreagować, wyrzyć się. Czy naprawdę tylko takie żałosne
sposoby poprawiania sobie nastroju mamy w zasięgu ręki? Czy tylko zakupy budzą
w nas emocje?
Że
siedzimy w tej maszynce po uszy. Spędzanie długich godzin w znienawidzonej
pracy jest normalne. Wynagradzanie sobie tego straconego czasu i ogromnego
stresu zakupami tez jest. Z czasem tylko coraz droższe zakupy poprawiają nam
humor, więc musimy więcej pracować, żeby było nas stać. Paradoksalnie. Nie
lepiej wyrwać się z łańcuszka tkwienia w znienawidzonej pracy i wynagradzania
sobie tego zakupami?
(Powiedział
przemądrzały korpoludek, który spędza w pracy ponad 40 godzin tygodniowo. Ale
wciąż mam nadzieję, że wyrwę się z tego na długo przed emeryturą.)
Generalnie to chyba ta nadmierna konsumpcja nie zależy tylko od firm, które ją nakręcają ("Kup 20000 paczek klusek śląskich, wygraj samochód!", "Obniżka DO -70%!" itp.), ale też od ludzi, którzy przecież mają swoje małe rozumki, jakby to ujął Puchatek, potrafią myśleć, więc sami powinni decydować jak rozplanować własne wydatki. Konsumpcja może w końcu przybrać różne postacie: jedni wydają na ciuchy, inni na podróże, jeszcze inni na jedzenie, kosmetyki, albo kolekcje klocek LEGO. Wydaje mi się, że po prostu trzeba mieć ze wszystkim umiar i faktycznie "żyć chwilą", ale też mieć świadomość, że ta "chwila życia" może potrwać bardzo długo i warto by mieć jakieś oszczędności na starość...
OdpowiedzUsuńTeż nie ma co przesadzać w drugą stronę z minimalizmem, ascetyzmem. To działa podobnie jak głodówka dla organizmu: po wielu latach obżarstwa nagle nie jesz nic i to może doprowadzić do śmierci. Nie o to przecież w naszym życiu chodzi.
Nie wiem czy moja wypowiedź jest w miarę klarowna :D Chodziło mi o to, że: konsumpcja- tak, ALE z umiarem :)
Co do tej głodówki: długotrwała głodówka zabija, ale krótki post niektórzy uważają za dobroczynny :) Poza tym nie chodzi tutaj o jedzenie, ani zakup rzeczy najpotrzebniejszych, a raczej o "szmatki", które mają sprawić przyjemność i być nagrodą za stresującą pracę. Żyć chwilą - jasne, życie mamy tylko jedno! Ale zakupy to jednak trochę banalny sposób na przeżywanie go, skoro tyle innych wspaniałych rzeczy jest do zrobienia :)
Usuń