Źródło zdjęcia tutaj
Potrzebowałam
bluzki. Białej bluzki nadającej się do pracy i może na jakieś wyjście po pracy.
Na firmowego drinka, albo na randkę z Połówkiem. Coś na tyle niewyzywającego,
żeby nie chcieli mnie z korpo wyrzucić i żeby arktyczna biurowa klima nie
odmroziła mi biustu. Ale też na tyle fajnego, żebym mogła wyjść na miasto i nie
zostać pomylona z zakonnicą.
Że
takie rzeczy muszę zmacać, obejrzeć i przymierzyć, skończyło się na kolejnym
maratonie po galerii handlowej. Trochę zapomniałam o urokach szopingu. Kobiety z
obłędem w oczach, wykończeni mężczyźni, rozdarte dzieci, szturchnięcia i kopniaki.
A
wymarzonej bluzki nie ma. Już mam wychodzić. Już Połówek zaczyna szukać
drobnych, żeby zapłacić za parking, kiedy nagle kątem oka dostrzegam coś
interesującego. W
sklepie do którego zazwyczaj nie wchodzę, bo za drogo, wisi sobie na wieszaczku
radośnie biała ślicznotka z aplikacjami z koralików. Kasy mam trochę – w końcu
oparłam się pokusie szmat z HM i kolejnych smarowideł z otaczających drogerii,
więc co mi tam! Wchodzę!
Nie
dobiegłam jeszcze do wieszaka, kiedy milutka kasjerka pyta „Może w czymś pomóc?”.
Hmmm
mam dwie ręce, dwie nogi, na dodatek sprecyzowane oczekiwania. Odpowiadam
grzecznie, że nie-dziękuję.
Przedarłam
się do białej ślicznotki. Macam, czytam metkę, sprawdzam cenę.
Wszystko akceptowalne. Wypadałoby przymierzyć. W mojej głowie właśnie narodziła
się myśl o konieczności odnalezienia rozmiaru, kiedy słodki głos pyta, czy „pomóc
odnaleźć właściwy rozmiar?”.
Wspominałam
już, że mam dwie sprawne ręce? Wspominałam. Tym razem pytanie zadało inne
dziewczę. No ale, skoro już tak jej na tym zależy, to ok, pozwalam odnaleźć
zgrabną nieuwalaną ciemnym podkładem Skę. Już biegnę lekko do przymierzalni,
kiedy zatrzymuje mnie trzecia z nich, świdruje okiem zawartość moich ramion i
sugeruje, że „do takiej bluzeczki świetnie pasowałaby długa spódnica, tam w
kącie akurat mamy takie na przecenie, może przynieść jedną?”.
Zaczynam
się już lekko irytować, ale znowu grzecznie odmawiam. Odgradzam się od
uśmiechniętych heter zasłonką w przymierzalni. Nie przeszkadza to w
kilkukrotnym zapytaniu, „czy rozmiar w porządku? A może przynieść coś jeszcze?”.
Połówek zwija się ze śmiechu. Ja za chwilę zacznę gryźć.
Bluzka
o dziwo spoko. Stanik nie prześwituje, wygląda ładnie, nosi się wygodnie.
Opuszczam przymierzalnię i znowu jestem wystawiona na pastwę pań sprzedawczyń.
„Tylko
jedną bluzeczkę Pani kupuje? Polecam koszule z aplikacjami, mamy trzy kolory do
wyboru!”. Tym razem odburkuję coś pod nosem i biegnę do kasy. Towar na ladę,
karta płatnicza w ręku. Może przestaną wreszcie? Niestety. Najbardziej
czarnowłosa z nich (chyba kierowniczka) patrzy na moje małe zakupki i mówi „A nie
chciałaby Pani do tej bluzeczki lnianych spodni? Akurat mamy takie śliczne!”.
Nie mam już siły. Płacę i wybiegam z tego piekła.
W
głowie wciąż szumi mi od nawału idiotycznych pytań. Ktoś mi teraz powie, że
niby zakupy to przyjemne doświadczenie?
Moja noga więcej w tym sklepie nie postanie. W upierdliwy sposób chcieli więcej zarobić, to nie zarobią wcale. Bo z obsługą klienta za wiele to nie miało wspólnego. Tylko z nachalnym wymuszaniem większych zakupów.
Pracowałam kiedyś w sprzedaży i wiele mogę zrozumieć, ale takiego poziomu natręctwa - nigdy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz