Przegapiłam moment przejścia z garderoby zimowej na letnią.
Serio. Nawet nie zauważyłam tego, jak bardzo się ociepliło dopóki nie wyszłam z
pracy w czarnych długich spodniach. Myślałam, że lada moment moje nogi się
ugotują. Dopiero wtedy uzmysłowiłam sobie, że chyba pora odgrzebać z
najdalszych zakamarków szafy spódniczki i szorty.
A skoro przechodzimy z sezony jesień/zima na wiosna/lato to
chyba przydałoby się znowu troszkę poodgracać. Nie wiem w dalszym ciągu, skąd
się biorą te wszystkie rzeczy wokół mnie. Zakupy zostały mocno ograniczone (nie
pamiętam, kiedy ostatnio coś kupiłam, serio), a gratów wciąż jest sporo.
Tutaj nawet nie chodzi o podążanie za trendem minimalizmu.
Zresztą spójrzmy prawdzie w oczy: są rzeczy, których kupowania raczej nie
ograniczę. Książki, perfumy, buty, szminki, ołówki, kredki i farby. Tego muszę
mieć dużo.
Chodzi raczej o coś, co nazwałam roboczo w-sam-raz-malizmem.
Wciąż potykam się o ubrania. W zlewie wciąż wyrasta nowa sterta naczyń do
umycia. W łazience rośnie sterta prania. Na półkach kurzą się pierdółki. Dobrze,
że chociaż ilość kosmetyków uległa redukcji. Inaczej potykałabym się jeszcze o
kremy i balsamy.
Dużo rzeczy to dużo prania, sprzątania, prasowania i
zmywania. Nie chce mi się tracić tyle czasu na troskę o przedmioty, kiedy jest
tyle rzeczy do przeczytania, nauczenia się, wymyślenia. Aż żal tracić czas na
stanie przy zlewie, albo desce do prasowania.
Dlatego szykuję kolejny exodus i
pogrom rzeczy zbędnych. Pora zrobić trochę przestrzeni dla umysłu.
niech żyje minimalizm!! ;)
OdpowiedzUsuń:)
Usuń