Jeszcze pięć lat temu nic nie wskazywało, że zachłysnę się ideą minimalizmu. Byłam raczej jej zaprzeczeniem. Owszem, lubiłam oszczędzać pewną kwotę co miesiąc. Oszczędności zawsze dawały mi poczucie bezpieczeństwa. Z drugiej strony chciałam mieć jak najwięcej wszystkiego. Wszystkich ładnych rzeczy. Nieważne, czy to ciuchy, kosmetyki, czy jakieś pierdółki z IKEI. Zawsze miałam listę rzeczy „do kupienia”.
Ta lista była jak ten mityczny
potwór – ucinasz jedną głowę, a na jej miejsce wyrasta kilka kolejnych. Tak
samo było u mnie. Wykreślałam jedną pozycję, ale pojawiało się pięć innych
rzeczy, które koniecznie muszę mieć.
Dlaczego jakieś 1,5 roku temu coś
we mnie drgnęło? To nie była jedna rzecz, to był ciąg przyczynowo skutkowy,
ale chcę Wam napisać o kilku ważnych czynnikach.
Mój facet miał dosyć bardzo,
bardzo częstych wizyt w Galeriach!
Pocieszałam się zakupami, a jeśli nie
miałam kasy to „kupowałam oczami”. Nie wiem ile czasu tak zmarnowałam, pewnie
jak ktoś by mi to wyliczył, to nawet bym nie uwierzyła. Było mi smutno, źle,
czy po prostu nudno i już prosiłam o wycieczkę do sklepów. To musiało być strasznie
upierdliwe tak ze mną jeździć i łazić. Zakupów z kobietami nie znoszę, więc
zawsze na niego spadała ta przyjemność. Z drugiej strony strasznie mnie
wkurzało to, że Połówek sporo pije. Z ciągłych narzekań na moje notoryczne
wycieczki na szoping i jego skłonność do wysokoprocentowych napojów zrodził się
zakład, który stał się początkiem tego bloga :)
Kończyła mi się kasa!
Byłam bezrobotna. Oszczędności
kurczyły się. Uświadomiłam sobie, że mój sposób na szczęście instant, czyli ciągłe
kupowanie, zaraz sprowadzi mnie na dno. Każda kolejna bluzka, sukienka, kocyk i
świeczka zaciskały pętlę na mojej szyi. Nie chciałam się zapożyczać, nie
chciałam brać kasy od rodziny. Coś musiało się zmienić. Musiałam nauczyć się
szukać szczęścia gdzieś indziej, co na początku było trudne. Wywróciłam swoje
nawyki do góry nogami. Przestałam chodzić do sklepów, nawet w spożywczych
kupowałam praktycznie tylko niezbędne rzeczy. Musiałam znaleźć nową rozrywkę i
nowy sposób pocieszenia. Chyba działa, bo dzisiaj jestem o wiele szczęśliwsza.
Zakupy mogły tylko zakryć pustkę w
środku, ale nigdy nie dały rady jej wypełnić!
To się łączy z poprzednim punktem.
Kupowałam, skreślałam rzeczy z listy do kupienia, znowu kupowałam, tworzyłam
nowe listy. Jeszcze tylko ta sukienka i już będę szczęśliwa. Jeszcze tylko te
szpileczki i teraz to na pewno. Nowa mata do jogi? No to teraz już na sto
procent zacznę promieniować szczęściem. Dziwnym trafem było cały czas tak samo.
Pustka nie malała, mimo że chciałam ją zapełnić stertą nowych rzeczy. A ona
wciąż była. Chyba nawet po każdych takich zakupach coraz większa.
Wszędzie bałagan!
Do Perfekcyjnej Pani Domu mi
daleko. Czasem przymykam oko na porozrzucane rzeczy, szczególnie jeśli na
horyzoncie jest sterta ważnych rzeczy do zrobienia. Z drugiej strony bałagan
powoduje, że się duszę. Nie mogę pracować, skupić się. Bałagan mnie przytłacza.
Niestety moja chęć posiadania jak najwięcej w końcu się na mnie zemściła.
Sprzątałam, ale trzy godziny później dookoła miałam już chaos. Szczególnie
odkąd zamieszkaliśmy razem z Połówkiem, który okazał się małym bałaganiącym tajfunem.
Nasze mieszkanie ma niecałe 30m², więc każdy zbędny grat robi różnicę.
Tymczasem ja potykałam się o sterty ubrań, brudnych kubków po kawie, paragonów
i ulotek. Miałam wrażenie, że krążę między zlewem i pralką, a efektu i tak nie
było. Wtedy pomyślałam, że pozbycie się tych wszystkich gratów byłoby super.
Mniej do sprzątania, bo mniej do bałaganienia, mniej do roboty.
Nie powiedziałabym, że teraz jest
idealnie. Może nigdy nie będzie. Czasem kupie coś zbędnego pod wpływem
chwilowego ogłupienia, a potem narzekam sama na siebie. Ale mogę oddychać.
Wreszcie mogę oddychać. Mam względny porządek w mieszkaniu. Mam rosnącą sumke
oszczędności. 90% moich zakupów jest przemyślana i daje mi dużo radości. Nie
latam jak ćma za każdym trendem, każdą pierdółką reklamowaną na modowym blogu.
Jestem szczęśliwa, bo przestałam szukać szczęścia w rzeczach.
Przeczytałam
ostatnio, że nie warto obdarzać miłością przedmiotów, bo one przecież nigdy
tego uczucia nie odwzajemnią.
Świetny, pouczający post. Bardzo podoba mi się Twój blog, ale o tym już pisałam. To prawda, że kupione rzeczy dają tylko złudne poczucie szczęścia na chwilę, a skreślone rzeczy z listy generują masę kolejnych. Tak to już jest i na tym bazuje cały marketing, że nasze potrzeby są nieskończone ;) Moim ostatnim zakupem była sokowirówka, na początku miałam małe wyrzuty sumienia, bo myślałam, że może warto było odłożyć te pieniądze i zbierać np. na wakacje, ale jak zrobiłam pierwszy sok to wyrzuty sumienia odeszły :) po miesiącu picia takich świeżo wyciśniętych soków poprawiła się skóra i samopoczucie. Obserwuję moje koleżanki, mogę śmiało powiedzieć, że wszystkie szukają szczęścia w zakupach i widać jak to bardzo ulotne, uczucie pustki, frustracji jak było tak jest, czasem może nawet narasta, bo oszczędności im maleją, a potrzeby rosną. Można jeszcze na każdą zakupową zachciankę udać się nie do sklepu, a na długi spacer albo rower i jeśli zachcianka dalej tkwi nam w głowie to proces powtórzyć jeszcze z kilka razy i wtedy kupić, a jak przejdzie to widać będzie jaka to była pilna potrzeba ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!! Pisz dalej, bo lubię Cię czytać
Co innego kupić coś z czego codziennie korzystasz, takie zakupy są jak najbardziej ok. Zresztą nie da się całkiem zrezygnować z zakupów :) To znaczy pewnie się da, ale to już ekstremizm.
UsuńCo do przeczekania zachcianki - masz rację i dzięki Bogu zazwyczaj przechodzi chęć kupienia ;)
Minimalizm prowadzi do szczęścia! Super blog. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńZdecydowanie je zwiększa :)
UsuńPisz proszę codziennie!!!
OdpowiedzUsuń