Już wczoraj było ciężko. To
dopiero wtorek, a ja czułam się jakby to był piątek. Trzeci z rzędu i z
pominięciem weekendów. Dużo się dzieje. W pracy kilka nowych pustych biurek, w
pamięci kilka przeczytanych ostatnio książek, w głowie kilka mocnych
postanowień.
Bo, wiecie...Rzucam moją korporację. Tak,
właśnie. Znowu.
Nie powiem, żeby mi było jakoś
bardzo źle. Plusy i minusy tej pracy jakoś się równoważyły. A jednak coś mi
odwaliło. Poszłam do TimLidera (tfu koroposlang) i zasugerowałam zakończenie
współpracy na koniec roku.
Ogólnie to zmęczyło mnie już
gadanie i kompletny brak działania. Czas leci. Poświęcam na tą pracę do 12
godzin dziennie. Kilkaset godzin miesięcznie, które nijak nie zbliżają mnie do
mojego życiowego celu. Kilkaset godzin, których nie odzyskam.
Awans na coś bardziej rozwojowego?
Może za jakieś 3-4 lata. Przez ten czas zanudzę się na śmierć i stracę trochę
zdrowia. Uznałam, że nie warto. Że każdy dzień w tej pracy, to o jeden dzień
doświadczenia w wymarzonej pracy mniej.
W zespole wie kilka osób. I znowu
to samo co ostatnim razem. Przerażenie, bo „gdzie Ty znajdziesz taką dobrą
pracę?”. Zazdrość, bo „ale ci dobrze, że się stąd wyrwiesz, szkoda, że ja tak
nie mogę zrobić”. I najgorszy standard, wszechobecny w korporacji i nie mający
nic wspólnego ze mną: „szkoda, że tak daleko do piątku! Opiłybyśmy to!”.
Wiecie przez co odchodzę z tej
roboty? Przez to cholerne czekanie do piątku! Do końca pracy! Do przerwy, do
obiadu, do urlopu, do zwolnienia się, do awansu, do nie wiem kurde czego.
Śmierci chyba.
Chce wstawać w poniedziałek rano i
uśmiechać się z ekscytacją na myśl o całym kolejnym tygodniu. A nie stękać, że
jeszcze tyle czasu do weekendu. Nie chce stracić życia na odliczaniu. To mogło
przejść w szkole – czekanie do przerwy, do wakacji, albo do końca w-fu. Jestem
za dużą dziewczynką, żeby tyle cennego życia marnować. Nie mam ochoty czekać na
to, aż ktoś mnie dostrzeże, da szanse na rozwój łaskawie. Nie oddam swoich 3
lat na słuchanie tych samych żalów.
Nie poświęcę 52 poniedziałków
rocznie na załamywanie się. Bo to jest właśnie życie – ten poniedziałek rano,
kiedy wstajesz o 6, przeklinasz na czym świat stoi i potykasz się o kabel od
ładowarki.
Serio tak to ma wyglądać? Ja się
buntuję. Odmawiam. Rezygnuję. I opieprzam pracową kumpelę, kiedy tęsknie
wspomina o weekendzie.
„Dziewczyno, jesteś tu i teraz!”
Nie buntuje się na korpo. Może
nawet poszukam zatrudnienia w innej. ALE na stanowisku, które mnie rozwinie.
Chce się uczyć. Chce się budzić rano z ciekawością kolejnego dnia. Chcę nie
czekać do weekendu. Chcę, żeby to weekend na mnie czekał!
Drugie dające resztki nadziei powiedzonko smutnych korpoludków: Środa minie, tydzień zginie! A ja sobie życzę, żeby trwała. I żeby była naprawdę dobrym dniem.
Zastanawia mnie, dlaczego w opowieściach o "korpoludkach" zawsze występuje reakcja, o której napisałaś: "ale ci dobrze, że się stąd wyrwiesz, szkoda, że JA tak nie mogę zrobić”. Dlaczego ten ktoś NIE MOŻE tego zrobić? Bo kredyt, bo przyzwyczajenie, bo rutyna, bo stabilność, bo niby są jakieś perspektywy na awans?
OdpowiedzUsuńNie mam za sobą jeszcze pracy w korporacji, więc nie wiem ile w tych wszechobecnych opowieściach - o tym, jak straszny wyzysk, jaka to bezimienna praca- jest prawdy. Jednak sama chciałabym spróbować swoich sił w jakiejkolwiek "demonicznej korpo". Znajomi, słysząc moje zamiary kiwają głową i rzeczą z uznaniem: "Jesteś odważna" - a sami nie mają takiej korporacyjnej przeszłości za sobą. Co oni wiedzą? Co my o tym wiemy?
M.
Gdzieś kiedyś przeczytałam, że warto pójść do korporacji na rok. Albo ktoś się w tym odnajdzie i będzie się chciał piąć po szczeblach kariery, albo dużo nauczy i pójdzie dalej. Więc spróbować warto - zwłaszcza, że poiom zarobków jest wyższy i pensja jest zawsze na czas. Dla większości to mocny plus.
Usuń"Dlaczego ten ktoś nie może tego zrobić?". Hm z własnych obserwacji powiem tak: połowa ma dzieci, kredyty - są uwiązani do swojej pracy i do comiesięcznej wypłaty. Druga połowa się boi. Nienawidzą swojej pracy, ale boją się szukać czegoś nowego. Boją się zaryzykować. Ale to ich sprawa. Ja uważam, że nie można przeżyć całego życia budząc się dzień w dzień z uczuciem niechęci i co poniedziałek mieć odruch wymiotny. Nie jestem masochistką :)
Ale zazdroszczę Ci tej odwagi do brania życia w swoje ręce. Mnie tego brak i powtarzam sobie co środę hasło "środa minie..." Na szczęście już w poniedziałek nie płaczę, trochę wyluzowałam.
OdpowiedzUsuńPowodzenia życzę i będę nadal obserwowała Twój blog, a może więcej odwagi się mi od Ciebie udzieli. Ciągle mnie inspirujesz. Dzięki!
Wszystko małymi krokami - też mam za sobą trochę ciężkich poniedziałków, ale takie dni motywowały mnie potem do układania planu B.
UsuńWłaśnie z takimi myślami męczę się już od dawna. Niby chcę zmienić pracę, a z drugiej strony boję się, że prędko nie znajdę nowej. Przestałam wierzyć w siebie. To miała być tymczasowe zajęcie, do czasu ukończenia studiów zaocznych, a tkwię w jednym miejscu...już prawie 9 lat. Codzienna rutyna zabija kreatywność. Wyczekuję weekendu jak zbawienia i modlę się, żeby nie było poniedziałku. Niby nie powinnam narzekać: mam umowę o pracę, składki odprowadzane, wypłata na czas i jej wysokość też nie najgorsza , ale...wypaliłam się totalnie i widzę ten brak zaangażowania u siebie. I boję się, że moja obecna kondycja położy się cieniem na ewentualne poszukiwanie pracy. O ile zbiorę się na odwagę i złożę wypowiedzenie, a to będzie trudny moment, bo przez te lata zżylismy się jak rodzina. Mam wrażenie, że jakieś niewidzialna sieć oplata mnie i nie pozwala ruszyć do przodu, ale wiem, że to wszystko jest tylko w mojej głowie.
OdpowiedzUsuńJa po roku pracy usłyszałam od kilku osób, że strasznie nie chcą, żebym odchodziła. Co dopiero po 9 latach? Mimo wszystko wiem, że czas leci szybko i w końcu trzeba zrobić ten krok. Inaczej za kilkadziesiąt lat stwierdzimy, że całe życie wykonywałyśmy "tymczasowe" zajęcie.
UsuńHm, nie chcę Ci podcinać skrzydeł, ale znam dużo osób (w różnym wieku, z różnych dziedzin i stanowisk), które pracują w korpo (wszyscy z Warszawy) i niestety żaden z tych znajomych/członków rodziny nie jest zadowolony ze swojej pracy w taki "natchniony" sposób jaki Ty być chciała osiągnąć :) Jest różnie - niektórzy szczerze nienawidzą roboty, managera i zespołu, niektórzy nie narzekają, mają spoko współpracowników, ale praca to tylko praca, nie jest to coś co daje im "kopa" (od tego jest czas wolny: hobby, imprezy, podróże). Sama związana jestem z pracą w kulturze i tu sprawa wygląda zupełnie inaczej. Jasne, zdarzają się też osoby, które nie lubią swojej pracy (ale np. pracują bo muszą dorobić do studiów), choć nie ma takich, którzy jej nienawidzą. Za to jest mnóstwo osób, dla których praca to trampolina, źródło energii, czasem drugi dom i rodzina... :) Nie zawsze jest różowo, są stresy przed eventami, ale generalnie idą do pracy, bo CHCĄ, a nie bo muszą :) To co chcę przekazać, to to, że korpo to z założenia nie jest miejsce dla kreatywnych ludzi. Nie lubię też generalizować - mam też kolegę programistę, którego szef jest zdrowo... zakręcony i co piątek zamawiają pizze, deadline'y są na 13:47, a przerwy spędzają w sali z Xboxem, dartem i huśtawką (ale też nie cała firma tak funkcjonuje, jedyne jego kilkuosobowy dział). Po prostu obawiam się, że Twoje marzenie o kreatywnej pracy, w której będziesz mogła się wykazać (a nie jedynie osiągnąć wynik - to duża różnica) jest nie do pogodzenia z korpo. Zachęcam do spróbowania sił gdzie indziej - nie wszędzie poza korpo warunki i pensje są niewolnicze :) Ja pracując w kulturze zarabiam więcej niż część znajomych w korpo i nie jestem po 40-tce ;) Da się, tylko moim zdaniem jednak nie wszędzie. No tak jak nie da się "rozwijać skrzydeł" w pracy typowo fizycznej typu operator wózka (ten typ pracy nie jest zły! jest po prostu inny). Zastanów się nad kolejnym miejscem pracy i też definiuj dokładnie gdzie chcesz być za rok, bo też trochę sprzecznością jest dla mnie, że Twoja historia z korpo się powtarza :) Trzymam kciuki, będzie dobrze!
OdpowiedzUsuńOgólnie zgadzam się z Twoim komentarzem :) Może poza początkiem - poznałam kilka osób "natchnionych" pracą w korpo :) Ale to są ludzie, którzy "czują" tą branżę i nie marzą o czymś własnym. Robią prezentacje, przeprowadzają mitingi, pracują po 12 godzin i wyglądają na szczęśliwych i dumnych.
UsuńZgadzam się też z tym, że powtórzył się scenariusz i wpadłam z deszczu pod rynnę. Nie ukrywajmy - skusiły mnie lepsze warunki, lepsze pieniądze i odrobinę bardziej prestiżowe zadania. Niestety to co miało być rozwojowe po pół roku stało się nieznośną rutyną. A perspektywa awansu, owszem jest realna, ale za jakieś trzy lata. Do tego czasu zgniłabym przy tym biurku. Kolejna praca ma być krokiem na przód.