czwartek, 30 stycznia 2014

Mydlany post :) Recenzja mydełka Tołpy.


Kiedy byłam mała, czyli gdzieś tak na początku lat 90. mydłem, najczęściej szarym, myło się dzieciaki. I ręce. Prawdziwe kobiety do kąpieli stosowały żele, pięknie pachnące, pieniące się, zamknięte w ładnych kolorowych buteleczkach. W świecie, w którym czasy komuny były jeszcze bardzo świeżym wspomnieniem, taki żel to naprawdę było coś. Może dlatego moja Ciotka do dziś wypomina mi, że będąc rozkoszną trzylatką spuściłam do wanny całą butlę brzoskwiniowego żelu Palmolive :)

W każdym razie mydło kojarzyło mi się z szarością, biedą, z czymś dla dzieciaków. A do tego z wysuszeniem skóry, pozostawianiem osadu (chyba za dużo reklam Dove się naoglądałam) i bardziej z niszczeniem skóry, niż z pielęgnacją. No kojarzyło mi się negatywnie dosyć.
A potem zaczęło przychodzić kosmetyczne oświecenie i runęła moja wiara w slogany reklamowe. Przekonałam się, że za pięknym opakowaniem i piękną panią z reklamy może kryć się bardzo słaby kosmetyk pełen składników, które bardziej szkodzą, niż pomagają. Nie wiem jak Wy, ale ja nie znoszę płacić za coś co mi szkodzi.

Do żeli pod prysznic miałam raczej neutralny stosunek. W końcu praktycznie od razu je spłukujemy, więc nie mogą mieć dużego wpływu. Ale potem uświadomiłam sobie, że primo nie chcę poświęcać swojej kasy na szkodliwe kosmetyki, a secundo: to dawka czyni truciznę. Jeśli używamy szkodliwego szamponu, żelu do mycia, odżywki, kremu, balsamu i toniku, to może się okazać, że dostarczamy sobie potężnej dawki niekoniecznie dobrych składników.

Od czasu wakacji na Cyprze zaczęłam patrzeć przychylniej w stronę mydełek. Na wyspie Afrodyty w co drugim sklepie znajdziemy mydło oliwkowe. W prawdzie często dosyć trudno dokopać się do składu, który najprawdopodobniej nie powala. Niemniej jednak skusiłam się na mydełko oliwkowo-jaśminowe. I o dziwo moja skóra je polubiła. A ja polubiłam efekt bardzo czystej i świeżej skóry, jaki dawało.



Mydełko Tołpy wybrałam już bardziej świadomie. Skład całkiem ok (chociaż ma kilka słabych punktów – do wglądu poniżej). Pięknie pachnie, chociaż na szczęście o wiele mniej intensywnie niż myślałam. Za dużo lawendy przyprawia mnie o ból głowy. Cena przystępna, wygląd całkiem ładny. Do tego tekturowe opakowanie, a nie zaśmiecająca środowisko plastikowa butla. Nie podrażnia, a prysznic z jego użyciem naprawdę relaksuje. I znowu to świetne uczucie czystości!

SKŁAD: Sodium Palmate (sól sodowa oleju palmowego, składnik pochodzenia roślinnego jednak silnie przewtarzany, przez co nie zachowuje swoich naturalnych właściwośc), Sodium Palm Kernelate (środek powierzchniowo czynny, łagodnie myjący,  delikatny surfaktant), Aqua, Glycerin (gliceryna, zapewnia bardzo dobre nawilżenie), Peal Extract, Sodium Cocoyl Isethionate (Wytwarzany jest z oleju kokosowego i zawiera domieszkę kwasów tłuszczowych pochodzących z oleju kokosowego, co w efekcie daje wiele korzyści dla włosów i skóry), Palm Acid (kwas palmitynowy), Lavandula Angustifolia (Lavender) Flower Oil, Citrus Aurantium Amara (Bitter Orange) Leaf Oil, Olea Europaea Oil, Polyguaternium-7 (tworząc ochronną warstwę zapobiega przesuszeniu skóry i włosów), Salvia Sclarea (Clary) Oil, Sodium Chloride (możemy go znaleźć w praktycznie każdym kosmetyku i przy niewielkim stężeniu jest niegroźny), Palm Kernel Acid (w preparatach do pielęgnacji skóry i włosów tworzy na powierzchni warstwę okluzyjną, która zapobiega nadmiernemu odparowywaniu wody z powierzchni), Tetrasodium EDTA (zwiększa trwałość kosmetyku oraz jego stabilność), Tetrasodium Etidronate (wychodzi na to, że zbliżone właściwości do tetrasodium EDTA, ale nie jestem do końca pewna), Linalool, Citronellol, Geraniol, Limonene.

Na początek mydlanej drogi jak najbardziej polecam Tołpowy produkt, chociaż już jednym okiem mrugam w stronę Aleppo, Savon Noir i mydła marsylskiego. Można zatem powiedzieć, że mydła tryumfalnie powróciły do mojej łazienki i porzuciły niewdzięczną rolę czyścidła do rąk. Stały się czymś trochę luksusowym, eko i upiększającym, wyprzedzając wszystkie żele pod prysznic.

A z mydełkami wdzięcznie pozowały kostki do kąpieli Yves Rocher, które dostałam w prezencie (po)świątecznym. Niestety nie mam wanny, więc czekają na swoje 5 minut :)

niedziela, 26 stycznia 2014

Tanie Odchudzanie c.d. + rysunek nr 3


Akcja "Tanie odchudzanie" nieco przycichła ostatnimi czasy. Winę zwalam na świąteczny grudzień, kiedy mój żołądek co chwilę raczony był jakimś przysmakiem. Niestety nie wpadłam jeszcze na to, jak odmawiać rodzinie i znajomym trzeciej dokładki, piątego kawałka ciasta i nie pamiętam już którego drinka. Taką jakąś mamy kulturę gościnności, gdzie NIE rozumiane jest jako zakamuflowane, nieco wstydliwe TAAK.

Najważniejsze, że w różowej sukience się dopięłam. Do wyglądu Aniołka VS miałam daleko, a po wchłonięciu kolejnej porcji ciasta siostrzeniec Połówka zapytał w którym miesiącu ciąży jestem (złośliwiec!), ale ogółem jest dobrze.
Zaczynam mieścić się w moje stare ciuchy. Dzięki czemu praktycznie nie potrzebuję kupować nowych. Niezwykła oszczędność :D
Niestety wymiary trochę mi się pogorszyły i póki co za bardzo nie mogę z tym walczyć. W trakcie zeszłego weekendu nadwyrężyłam kolano. Jestem w stanie chodzić, ale już z robieniem przysiadów i innych ćwiczeń wolę nie ryzykować. Za to staram się trochę nadrabiać dietą.

JAK JEM?

   Około 4 razy dziennie.

   Wtedy, kiedy jestem głodna.

  W pracy zaczęłam dzielić obiad na dwie porcje (co pozwala uniknąć ataku poobiedniej senności).

   Prosto (kurczak + kasza + warzywka, owsianka, owocowy koktajl), raczej odrzucam wszystko, czego skłąd brzmi jak tablica Mendelejewa.

   Bez syropu glukozowo-fuktozowego (ogółem to syf, który wciskają teraz do większości jedzenia, a który może nas podtuczyć o wiele bardziej niż zwykły cukier).

   Czekolada z 78% masy kakaowej + suszone morele (niesiarkowane, do zdobycia choćby w Rossmanie) to moje ulubione "zdrowe" słodycze.

   Piję sporo wody, wody z cytryną i zielonej herbaty.

   Często pijam koktajle owocowe z pietruszką, lub burakiem (świetne na odporność, po raz pierwszy jest zima, a ja nie leżę z gorączką!)

Do tego dochodzi prysznic z mydełkiem z borowiną i masaż przy użyciu nawilżającego musu do ciała. I chociaż wymiary zatrzymały się w miejscu, to podczas ostatniej wizyty na basenie popatrzyłam w lustro z zadowoleniem. Cellulit znikł, brzuch jakiś bardziej płaski, figura ogółem smuklejsza. Bez rujnowania się na balasamy wyszczuplające, bez glodzenia się. I sporo oszczędzam na słodyczach i na piwie (w ulubionym odkryłam wspomniany syrop g-f :/). Do lata cały nadprogramowy balast pewnie zniknie i to bez wielkuch męczarni.



A jak tam Wasza noworoczna dieta? 

A jeśli chodzi o kolejny rysunek z cyklu 50 Tygodni, to tym razem padło na znienawidzone przeze mnie rysowanie włosów. Kiedyś w końcu trzeba poćwiczyć technikę, szczególnie że do ideału sporo jeszcze brakuje...



poniedziałek, 20 stycznia 2014

O "Sztuce prostoty" i byciu damą.


Miałam się zmotywować do wstawiania co najmniej dwóch postów tygodniowo, ale przy obecnym nawale zajęć i niedoborze czasu stworzenie jednego postu to już spore wyzwanie. Na dodatek po pracy mam siekaną sałatę zamiast mózgu.

No ale od dłuższego czasu miałam już napisać o dwóch książkach. Internety już wprawdzie rozpisały się na ich temat i pojawiły się ona na każdym szanującym się blogu. Może to mnie zachęciło do zakupu? Niemniej mam troszkę inną opinię na ich temat od większości.

Książki Dominique Loreau kusiły mnie już od dłuższego czasu. Najbardziej chyba „Sztuka Minimalizmu” – pięknie wydana, ale jednak o zupełnie nie minimalistycznej cenie. Wybrałam zatem „Sztukę prostoty”. Ta książka doskonale pokazuje, że czytając warto jednak od czasu do czasu ruszyć mózgiem. Wielu oburzył rozdział dotyczący odżywiania, a raczej fragment o konieczności przeprowadzania ścisłych postów. Faktycznie autorka brzmi trochę jak anorektyczny guru. Ale hej, każdy ma własny rozum. Mi głodówki nie służą, nawet te jednodniowe, więc chociażby w jakiej książce napisali, że niejedzenie przez tydzień zamieni mnie w istny obiekt męskich westchnień, to i tak to oleję. Natomiast zgadzam się z tym, że jeść powinniśmy kiedy jesteśmy głodni. I tylko rzeczy zdrowe i w miarę nieprzetworzone. Przynajmniej jeśli zależy nam na byciu zdrowymi, szczupłymi i odpornymi na choróbska.

Ach no i nie mogę nie wspomnieć, że „Sztuka prostoty” zmotywowała mnie (Mnie! Zawziętą Bałaganiarę!) do sprzątania. I zaczęło mi to sprawiać przyjemność. Dzięki niej zaczęłam też pozbywać się gratów, starych kosmetyków, czy ciuchów w których czułam się jak uboga krewna. Dlatego rozważam też zakup „Sztuki sprzątania” dla siebie i do podrzucenia Połówkowi.


Druga książka to osławiona już „Jackie czy Marylin? Ponadczasowe lekcje stylu” Pameli Keogh. Z jednej strony przyjemne lekkie czytadełko, szczególnie jeśli ktoś lubi czytać o silnych babkach. Z drugiej strony miałam nadzieję, że książka wyczerpuje temat „jak być na serio stylową kobitką i prawdziwą damą, chociaż z jajami?”. Nie wyczerpuje. Dodatkowo autorka jest dosyć stronnicza, często zachwyca się wywodzącą się z biednej rodziny Marylin, a dokucza Jackie. Wkurza mnie to, chociaż zawarty w książce test (a raczej dosyć naiwny tecik) wskazuje, żem bardziej M.M. niż J.K.O. Ale pewnie przykro by było i samej Jackie i wszystkim kobietom, które z nią się utożsamiają przeczytać, że nigdy nie będą tak seksowne jak Marylin. Taka książka nie powinna stawać po jednej ze stron, szczególnie zestawiając ze sobą legendy tamtych czasów. Jest to mocno nieeleganckie i przypuszczam, że ani M.M. ani J.K.O. nie zniżyłyby się do czego takiego. Ta książka nie wpłynęła na mnie w żaden znaczący sposób i szczerze to ciesze się, że dostałam ją w prezencie, bo nie jest w żaden sposób niezbędna.


Podsumowując: minimalizm minimalizmem, ale książek nigdy dość. Chociaż nie wszystkie mają w sobie tyle pozytywnych treści, ile obiecują recenzje.
A "Wkurzona Sówka" jest moim "dziełem" nr 2 w cyklu 50 Tygodni i uznałam, że zasłużyła sobie na mniejsce w czołówce posta :)

niedziela, 12 stycznia 2014

50 Tygodni.



Nowy świeży rok. 365 dni, ponad 50 tygodni. Przez ten czas w Twoim życiu może zmienić się dosłownie wszystko. Możesz wywrócić swoje życie do góry nogami. Ale może też nie zmienić się absolutnie nic. Możesz za rok mieć dokładnie te samo problemy, co dzisiaj i narzekać dalej na to samo. Od Ciebie zależy, jak będzie wyglądało Twoje życie za rok.

Pokazałam na blogu istotną część mojej listy celów na ten rok. Są wśród nich takie, które wymagają jednorazowych akcji w konkretnym momencie. Ale są też takie, nad którymi trzeba będzie systematycznie pracować. I dlatego powstał projekt 50 TYGODNI. Rysowanie, ćwiczenia i rosyjski. Trzy rzeczy, które wymagają spięcia pośladów, jeśli ma być lepiej. Plan jest prosty: jeden rysunek tygodniowo, po 20 przysiadów+pompek+brzuszków dziennie/3 terningi tygodniowo, 20 rosyjskich słówek wbitych do głowy.
Daje to 50 rysunków, 1000 przysiadów+pompek+brzuszków, 150 treningów, 1000 nowych rosyjskich słówek, którymi będę się posługiwać. Jest to jakiś progres.

Zaczynam od udokumentowania pierwszego pokracznego rysunku i liczę po cichu na to, że rysunek nr 50 będzie przy tym wyglądał jak Da Vinci przy bazgrołach kredą po chodniku.
A w zdjęciu u góry znajduje się zapowiedź kolejnego posta :)

środa, 8 stycznia 2014

Jego Wyskość Kaszmirowy Sweterek!



Napisałam, że celem zakupowym na ten rok jest kaszmirowy sweterek. A nawet kilka. Przyznam, że nie wiedziałam, co czynię, pisząc te słowa. Tyle wszyscy trąbią o tym kaszmirze, więc myślałam, że nic prostszego. Ewentualnie trochę droższego. Ale wchodzisz do jednego z tych sklepów, które każdy przeciętnie zarabiający człowiek omija z daleka i mówisz, że chcesz. Potem przy kasie wylewasz trochę łez podając pin do karty, ale tłumaczysz sobie, że kaszmir to wydatek, który jest tego warty.
Przed zakupem postanowiłam dowiedzieć się, czym w ogóle jest kaszmir i dlaczego wełna z jakichś rzadkich himalajskich kóz jest taka droga. Dostałam palpitacji kiedy zobaczyłam, że sweter z na serio porządnego materiału to wydatek rzędu około tysiąca. Chociaż są też takie za 2,5 tys. zł jak ktoś nie ma co robić z kasą.
Dowiedziałam się, że za zakładane przeze mnie 300-400zł ciężko będzie nabyć coś porządnego, ale postanowiłam się nie zrażać. Wyruszyłam na łowy. Niestety po kilku godzinach w galerii zaczęłam rozumieć motywy tego Azjaty, który niedawno popełnił samobójstwo w trakcie zakupów ze swoją dziewczyną.  Jeśli już udało mi się gdzieś wyśledzić kaszmir, to zazwyczaj było to coś między 5 a 30%. Stanowczo za mało, stanowczo za drogo.
Z pomocą przyszedł internet. Do kupowania ciuchów przez neta jestem dość podejrzliwie nastawiona, ale w tym wypadku nie było wyboru. Do końca przekonały mnie wyprzedaże. Tym samym stałam się posiadaczką beżowego kaszmirowego cuda jakieś 200zł taniej.
Nie chcę teraz robić żadnych ocen, bo może zniszczy się w przeciągu pół roku, ale szlag mnie trafi przez to, że trzeba go prać ręcznie (chociaż szczerze mówiąc, to ja lubię prać sobie ciuchy :) ), albo coś jeszcze się stanie. Po pierwszym wspólnym wyjściu mogę powiedzieć, że jest niesamowicie milusi i cieplusi i faktycznie bardzo lekki. Do tego nic nie drapie, a mnie większość swetrów doprowadza do szału.

Kiedy porównasz go w dotyku z jakimś pseudoakrylowym wyrobem z sieciówki zaczynasz rozumieć, czemu ludzie tak się tym materiałem zachwycają. Najgorsze, że odechciewa się nosić cokolwiek innego, a powiększanie kaszmirowej kolekcji nieuchronnie prowadzi do bankructwa. Mimo wszystko… chcę więcej!

A to moje sweterkowe ponoć kaszmirowe marzenie... i ponoć z H&M!

Żródła grafik z tego posta kolejno: gazeta.pl i google.pl
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...